05/2018

Adam Krzemiński

Niemcy

Zeit Geschichte nr 5/2017 Wojna trzydziestoletnia. Niemiecka tragedia 1618−1648. Jeszcze raz nietypowo, bo dodatek historyczny hamburskiego tygodnika. Ale koniecznie muszę tu przedstawić rozmowę z Danielem Kehlmannem, znanym u nas – ale nie za bardzo − ze świetnej Rachuby świata, zetknięcia dwóch koryfeuszy niemieckiej nauki początku XIX wieku – podróżnika Alexandra von Humboldta i matematyka Carla Friedricha Gaussa. Ta książka była u nas pięknie wydana, ale chyba nazbyt „mieszczańska”, jak na nasze chłopsko-szlacheckie gusta. Pretekstem rozmowy jest nowa powieść już nie tak młodego (rocznik 1975) autora. Tyll jest od miesięcy na liście bestsellerów „Spiegla” i w odróżnieniu od Rachuby świata powinien także dobrze zabrzmieć w Polsce, ponieważ to nowa wersja znanego przecież Dyla Sowizdrzała. Ale co dziś z zadawnionej klasyki jest tak naprawdę w Polsce znane, w tym wypadku może imię błazna, ale nie co, jak, kiedy i dlaczego…

Dyl Kehlmanna to świetnie napisana i przejmująca opowieść o życiu codziennym, a raczej codziennym zabijaniu i umieraniu w czasach wojny trzydziestoletniej. Znakomity język, zmysłowa wyobraźnia i staranne studia epoki sprawiają, że lektura jest rozkoszą, choć zarazem ciarki ze zgrozy chodzą po plecach, mimo że autor unika drastycznych opisów gwałtów, tortur i masakr, uruchamia jednak wyobraźnię czytelnika, który sam dośpiewuje sobie, co się dzieje z kolejnymi towarzyszami podróży Dyla przez czas wielkiej wojny. Rozmowa z Kehlmannem dla poświęconego wojnie trzydziestoletniej numeru „Zeit Geschichte” jest znamiennym przykładem warsztatu czterdziestolatka.

„Zeit Geschichte”: − Napisał pan powieść o tej fazie niemieckiej historii, którą wielu zna tylko ze szkoły. Jaką rolę w pańskiej edukacji odgrywała wojna trzydziestoletnia?
Daniel Kehlmann: − Niewielką. To część tej dawno już minionej przeszłości, która w planie nauczania i w świadomości jest już bardzo zamącona, gdzieś tam w tle, ale nie szczegółowo.
„ZG”: − Był pan uczniem jezuickiego kolegium w podwiedeńskim Kalksburgu. Również w pańskiej książce jezuici odgrywają pewną rolę: Athanasius Kircher, niemiecki polihistor z otoczenia papieża zaraz na początku powieści prowadzi w wiosce Dyla Sowizdrzała straszliwe dochodzenie przeciwko rzekomemu czarownikowi. Którego ze swych nauczycieli pan sportretował?
DK: − Żadnego, daję słowo honoru. Jezuici nauczali u nas jedynie historii i religii, obaj byli wspaniałymi ludźmi. Nigdy nie miałem żadnych problemów z jezuitami! W historii często odgrywali fatalną rolę, ale ci jezuici, których znałem, byli pierwsi, którzy to przyznawali.
„ZG”: − Dlaczego spojrzenia jezuity Kirchera i błazna Dyla Sowizdrzała na wojnę trzydziestoletnią są tak pouczające?
DK: − Kircher ilustruje ówczesną naukę, która była dziwną mieszaniną alchemii, magii i początków empiryzmu. Z kolei spojrzenie Dyla dlatego jest pouczające, że będąc wagantem, jest wszędobylski. Może się spotykać z najróżniejszymi ludźmi, odwiedzać najróżniejsze miejsca. W statycznym społeczeństwie wczesnej nowoczesności nie jest to takie oczywiste.
„ZG”: − W swej książce opisuje pan z bliska także postaci historyczne: „Zimowy król” Fryderyk V z Palatynatu i jego żona stale śpią przy świetle świec; król szwedzki Gustaw Adolf ma na brodzie resztki jedzenia. Gdzie i jak wytyczył pan granicę między tym, co może pan przejąć z archiwaliów i z badań, a tym, co jest samą fikcją?
DK: − Aby opowiedzieć przeszłość, trzeba zmyślać, ale można to robić tylko w oparciu o fakty, które się zna. Świece były wielkim luksusem, zwłaszcza równomiernie palące się świece woskowe, które nie śmierdziały. Można sobie więc łatwo wyobrazić, że elektor i jego żona mieli w sypialni takie ładne świece. Gustaw Adolf był nieokrzesanym, krzepkim człowiekiem i obyczaje w jego obozie wojskowym nie były zbyt układne – dlaczego nie miałby mieć resztek jedzenia w brodzie? Takie rzeczy trzeba wymyślać, co nie znaczy, że są nieprawdziwe. Bardziej wymyślona jest natomiast podróż Elżbiety Stuart do Osnabrück. Takiej podróży nie było, ale dzięki temu pomysłowi mogłem połączyć niczym w teatrze trzy powieściowe sceny rozgrywające się w czasie negocjacji pokojowych i w ten sposób opowiedzieć o przebiegu rozmów, którym nie towarzyszyły żadne wydarzenia. Często trzeba zmyślać, aby nadmiar informacji ułożył się w jakąś historię. Opowiedzieć można tylko jakąś historię. Same dane są nieme.
„ZG”: − Jak przygotowywał się pan do pisania powieści? Które opisy wojny pan podziwia?
DK: − Nadal najlepszy jest opis C.V. Wedgwood z roku 1938. Wtedy autorka musiała książkę opublikować pod inicjałami, aby się nie zorientowano, że napisała ją kobieta – proszę sobie wyobrazić, poważnymi historykami wojskowości zawsze byli mężczyźni. Zemstą na tym szowinizmie historyków jest fakt, że do dziś jest to – i długo jeszcze będzie − najlepsza książka o największej niemieckiej wojnie. Inną niezapomnianą prezentacją jest oczywiście Matka Courage Brechta.
„ZG”: − Jest wiele sławnych opowieści o wojnie trzydziestoletniej: Fryderyk Schiller, Alfred Döblin i Golo Mann pisali o Wallensteinie; całą wojnę opisała poza Cecilią Veroniką Wedg­wood także Ricarda Huch. Dlaczego czasy między rokiem 1618 a 1648 co jakiś czas tak nęcą pisarzy?
DK: − To wstrząsająca, ekscytująca, zaskakująca i przerażająca epoka, która Niemcy ukształtowała i na zawsze zmieniła. To oczywiste, że dla pisarza jest pociągającym wyzwaniem. To czas wrzenia. Niesłychanie wiele zanika, ale też powstaje niejedno nowe – między innymi ten język niemiecki, jaki znamy i jakiego używamy, a w wierszach Fleminga i Gryphiusa rodzi się literatura niemiecka.
„ZG”: − Co może pan opowiedzieć o tej wojnie, czego nie mogą przedstawić historycy?
DK: − Zapominanie. Większość ofiar zniknęła bez śladu i została zapomniana, nikt ich nie wspomina. Tym samym automatycznie wymykają się pracy historyka. Jednak autorzy powieści potrafią na nowo wymyślić to, co zniknęło – a tym samym przypomnieć to, co w rzeczywistości zniknęło.
„ZG”: − Czy przed publikacją dał pan rękopis do przejrzenia historykowi lub historyczce?
DK: − Owszem, dałem! Leonhard Horowski, autor Europy królów, z niebywałą starannością i wyczuciem literackiego szczegółu przejrzał rękopis i nie tylko zaznaczył błędy, ale także pomógł rozwiązać problemy. Zapytałem go na przykład, jak zrobić, by dwaj jezuici w podróży poniekąd sami mianowali się sędziami i przeprowadzili proces o czary. Po pewnych badaniach pan Horowski dokładnie wyłożył mi, jak coś takiego przedstawić w sposób wiarygodny historycznie. To była dla mnie niesłychanie pobudzająca i pouczająca współpraca.
„ZG”: − Gdzie i w którym momencie pisania książki wojna pana naprawdę dopadła?
DK: − W rozdziale o minerach pod Brnem. Nigdzie indziej wojna nie była tak apokaliptyczna, jak tam pod ziemią wśród minerów, którzy w czasie oblężenia wkopywali się pod ziemię i tam głęboko mordowali się nawzajem w ciemności. Wiedziałem, że chcę opowiedzieć o tym zapomnianym rozdziale wojny, dlatego pod koniec książki posłałem Dyla do minerów, ale nie przyszło mi to łatwo. W tym rozdziale wojna jest najbardziej dławiąca i brutalna.
„ZG”: − Czy którąś ze stron tej wojny darzy pan sympatią?
DK: − Króla angielskiego Jakuba I, ponieważ utrzymał swój kraj poza wojną. To samo przez się czyni go prawdziwym bohaterem tej wojny. Z tym że ceną było szczęście jego córki. Ale to była słuszna decyzja.
„ZG”: − Czy jest pan pacyfistą?
DK: − Moją pierwszą odpowiedzią byłoby: w normalnej sytuacji tak, z pewnością, absolutnie! Ale natychmiast zdaję sobie sprawę, że to jest odpowiedź nielogiczna, gdyż bycie pacyfistą znaczy uznanie wojny zawsze per definitionem za błędną, bez żadnego wyjątku. Ponieważ jednak uważam, że są sytuacje wyjątkowe – na przykład walka z Niemcami Hitlera – więc na to pytanie muszę z oporami odpowiedzieć: nie, nie jestem.


Nową powieść Kehlmanna musiałem tu odnotować zarówno dlatego, że dawno nie czytałem tak kunsztownie wystylizowanej i poruszającej powieści łotrzykowskiej, jak i dlatego, że – jak już wspominałem na tym miejscu („Twórczość” 2017, nr 12) − w ubiegłym sezonie literackim Dyl otrzymał całkiem współczesnego kolegę – mianowicie Petera Holtza, tytułowego bohatera powieści Ingo Schulzego, pisarza „postenerdowskiego” (fatalne określenie). Choć Holtz jest współczesnym wcieleniem nie tyle Dyla, co innego szelmy z czasów wojny trzydziestoletniej, Simplicissimusa (prostaczka) z powieści Grimmelshausena. I aby zachować jedność stylistyczną tego omówienia, nie oglądając się na prawa autorskie, przytoczę tu recenzję kierownika działu kulturalnego tygodnika „Die Zeit” – Adama Soboczyńskiego.


Częścią wielkiej tajemnicy NRD jest to, że rzeczywiście udało się jej stworzyć nowego człowieka, który dość dobrze przetrzymał załamanie się wschodniego bloku: a mianowicie krytycznego obywatela socjalizmu. Takiego obywatela, który wprawdzie krytykuje tak zwane wypaczenia (stalinizm, biurokracja, Stasi), niemniej jednak wierzy, że kapitalizm jest jeszcze większym złem (nierówność, wyzysk, wyobcowanie).

Temu krytycznemu obywatelowi NRD, tej safandule prawdziwego socjalizmu, jakiego w tak rozbudowanej formie nie było nigdzie indziej na wschodzie, pisarz Ingo Schulze wystawił teraz pomnik w postaci Petera Holtza. Holtz jest sierotą z NRD, bierze socjalizm bardziej serio niż wszyscy inni ludzie wokół niego, a nawet bardziej na poważnie niż zezwala partia i Stasi. Ze względu na swą naiwność nie nadaje się nawet na szpicla, niemniej na setkach stronic poucza przyjaciół i wrogów, czym jest prawdziwy komunizm. Zgodnie z regułami powieści łotrzykowskiej szelma nie konstruuje śmiesznych przygód, one mu się przytrafiają. Jego głupie, slapstickowe zderzenia z rzeczywistością powodują zabawne kalambury i groteskowe sytuacje. Przy czym zamierzony ciepły humor wciąż się opiera na jak największym dystansie do rzeczywistego życia. Gdy pada mur berliński, Holtz bardzo poważnie rezonuje, jak NRD mogłaby przyjąć u siebie prześladowanych i bezdomnych, którzy teraz będą napływać do socjalistycznego państwa.

Nieziemscy są tacy sympatyczni. Temu ufnemu Niemcowi seks przytrafia się tak samo jak wiara chrześcijańska, którą podchwytuje w gronie dysydentów i próbuje połączyć z komunizmem. W końcu niczym człowiek sterowany z zewnątrz odnajduje się we wschodnioniemieckiej CDU, stając się poniekąd miarodajną postacią tak zwanej Zmiany. Również w kapitalizmie działa jak człowiek z zewnątrz sterowany – przez czysty przypadek dochodzi do znacznego dobrobytu i grubego brzucha. Zresztą tu prawdziwa degrengolada dokonuje się na Zachodzie, a nie na Wschodzie. Może na Wschodzie były represje, ale na Zachodzie rządzi zimne serce kapitalizmu. Człowiek jest zamożny, nieszczęśliwy i wyobcowany. To założenie Ingo Schulzowi udało się wyraźnie i na serio pokazać poprzez postać bohatera bez pojęcia, który zdziwiony chodzi po tym świecie.

Powieść pisana w pierwszej osobie – jak ta – to duże wyzwanie. Ponieważ Holtz jest prostaczkiem, więc i język musi być prosty, zarówno w kwestiach państwowych, jak i seksu: «Następnie tak zręcznie mną kieruje, że ja mój członek już tylko muszę w nią wcisnąć. Aby to się nie tak szybko skończyło, staram się myśleć o czymś innym, ale nie od razu wiem o czym. Łatwiej marzyć o Nikaragui niż o Związku Radzieckim czy CDU». To z pewnością prawda, ale ta na niemal sześćset stron rozciągnięta opowieść prostaczka staje się nieco próbą cierpliwości. W mistrzowskich opowiadaniach (jak w słynnych Simplen Storys czy w tomie Handy) Schulzemu udawało się wzruszająco zarysować pęknięcia w życiu swoich bohaterów, unikając zarazem wszelkiego zapatrzenia w siebie. Jednak postaci, której się towarzyszy przez wiele po części zabawnych stron, życzyłoby się więcej refleksji. W przeciwnym razie jest przykuta do gatunku, który dzielnie wypełnia.


To chyba trochę kwestia biografii recenzenta. Byłem świadkiem, jak czytelnicy z „enerdowskim tłem” godzinami rozkoszowali się na głos czytanym tekstem Petera Holtza. Śmiali się do rozpuku z enerdowskich skamielin językowych, codziennych realiów, produktów, haseł znanych im ze szkoły, domu, propagandy. Ale to szyfr zrozumiały tylko dla mieszkańców zaginionego świata. Ingo Schulze był na długiej, ale już nie na krótkiej, liście kandydatów do nagrody za najlepszą niemiecką powieści 2017 roku, co oczywiście autora rozczarowało. Natomiast redaktorów „Die Zeit” oburzyło, że na tej krótkiej liście nie znalazł się także Dyl. Wygrał, jak już tu wyłuszczałem („Twórczość” 2018, nr 3), Robert Menasse, satyrą na leniwych EU‑ropejczyków. Mamy czasy, z którymi nie ma żartów…

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.