Sadzić się na nowe?
Ten zawzięty wróg Czechów, Węgrów i Żydów znany jest także Polakom. W Syzyfowych pracach poznęcał się nad nim Żeromski: „Niektórzy z «maleńkich uczonych» zanurzali się samochcąc w tak zwany panslawizm […]. Trafił się nawet między siódmoklasistami «wieszcz-Polaczek», który tłumaczył rymami na rosyjskie utwory Vajanskiego oraz innych «panslawistów» urągające Lachom […]”.
Kotlín (1901) miał być szczupakiem w stawie słowackiego życia publicznego przełomu wieków. Powstawał w atmosferze oczekiwania wielkiej formy, która ogarnęłaby całość spraw społecznych ludu spod Tatr. Ale jak o tym pisać szeroko, skoro elita słowacka zmieściłaby się na jednej tratwie i jednym pchnięciem dałoby się ją spławić jedną z pięciu rzek Hadesu? Nie udało się. Krytyka szybko oceniła, że to nie szczupak, ale gupik, co zjada własny ogon.
Ktoś, kto zechciałby per pedes pokonać pięćset osiemdziesiąt prowadzących w różne strony stron, po kilku arkuszach zwichnąłby nogę, a razem z nią karierę czytelnika. Zdania biegną tu opłotkami frazesów bliskich samemu autorowi z szybkością odwrotnie proporcjonalną do ich literackiej atrakcyjności. Wątek miłosny zostaje zdominowany przez agitkę i rezonerstwo, a złote myśli wybrzmiewają na tle landszaftów i saloników w świetle con sordino.
Protagonistą jest narodowo nieuświadomiony arystokrata, który po latach lamparterii w Budapeszcie wraca do domu, by jako młody starzec ukryć się w mgławicy pragnień. Oscyluje między witalnością a depresją, której – znanej też jako astenia, taedium vitae, amendeus czy skuka – ostatecznie ulega do cna. Tracąc wiarę, odbiera sobie szansę na śmierć w łóżku, gdyż, jak chciał sofista Zenon, nie może umrzeć ten, kto nie ma nadziei. Dlatego Lutišič podnosi na siebie rękę uzbrojoną w rewolwer. I strzela.
Zapału autodestrukcji nie studzi nawet uczucie do Lejli Gregušovej, które ma „wypełnić sensem pustkę duszy”. Lejla pragnie jednak cudów na kiju. Chce, by Lutišič przeistoczył się w rzutkiego polityka i użył swej charyzmy w obronie Słowaków. Jej nadzieje są bardziej niż płonne. Jak w Ojcach i dzieciach Odincowa musiała zapomnieć Bazarowa, tak w Kotlínie Lejla nic nie wskóra u Lutišiča.
Postać dekadenta Vajanský doprowadził prosto ku przepaści. Postawił go na krawędzi i pstryk, strącił w otchłań. Razem z nim zginęły marzenia, żeby w ziemiaństwie obudzić ducha solidarności z ludem. Szukając remedium na madziaryzację, trzeba było zwrócić się gdzie indziej, choćby do kobiet. Z tym jednak Patriarcha Słowaków miał kłopot. Paniom na ulicy nie lubił się kłaniać.
Była kobietą światową, mimo że przez sześćdziesiąt sześć lat nie wychyliła nosa z dwóch wsi. Na prozaiczkę wystrychnął ją ojciec, pastor ewangelicki. Nie miała literackich pleców jak kobiety w Polsce, które dochrapały się statusu pisarek już w
Bohater Timravy, przynajmniej w noweli Ťapákovci (1914), to bezdogmatowiec z gatunku pokrewnego Obłomowowi, z tym że przeniesiony na wieś. Reprezentowany jest przez członków licznej rodziny, którzy kitłaszą się w jednej izbie i snują nieziszczalne marzenia o maślance, serwatce i pajdzie chleba. Ich życie upływa na bąkaniu ulubionego hasła: „Wstawaj, idziemy spać!”. Ciapakowie staczają się się po kole.
„W 1937 roku w Moskwie stróż A. Płatonow miotłą z brzozy zamiata chodnik przed domem, który ma pod opieką. Obok przemyka człowiek na rowerze, Płatonow myśli: «Boże, gdybym miał rower, pojechałbym do Wołogdy, gdzie ponoć rzucili ziemniaki». Rowerzystę wyprzedza człowiek na motorze. Rowerzysta myśli: «Ech, gdybym miał motor, skoczyłbym do Tuły, gdzie na czarnym rynku dostać można mięso». Motocyklistę wyprzedza piękny ził z przyciemnianymi szybami, w którym siedzi sowiecki pisarz, sławny, ale bez talentu – chuj nie człowiek, Konstantin Simonow. Motocykliście nie wolno teraz myśleć. Simonow duma tak: «Na co ci, Konstantinie, czarny ził i nagroda od Stalina, skoro nie masz za grosz talentu. Gdybyś był Hemingwayem, to co innego». W tym czasie w Hawanie Hemingway stoi za barem i pisze (przez hemoroidy pisze na stojąco): «Po cóż mi talent, Hawana i pieniądze, jak nie jestem geniuszem Płatonowem, który zamiata teraz w Moskwie ulice»”.
Nie sposób rządzić snem, ale trudno wyjść z niego na jawę. Człowiek nie lubi tego, co jest. Woli to, co było, albo to, co będzie. Wybiegając myślą w przód, Płatonow dotyka przeszłości, jakby szedł po spirali. Tęskni za tym, kto był tu przed nim: tęskni za sobą sprzed wczoraj.
Przekonanie, że prawdziwe życie czeka gdzieś dalej i trzeba go szukać za granicą wzroku, kraju, na haju… to stan ducha tego, kto w słowie „zwieńczenie” widzi wieniec. Dożynkowy. Na trumnę. Albo wieniec dzwonu, który bije.
Widzi, słyszy i biegnie za jego głosem.