Innym przykładem miejsca widma stanowiącego niegdyś ważny punkt w moim habitacie był miejski basen, który w pewnym sensie ciągle istnieje, zredukowany teraz do funkcji technicznego zbiornika na wodę. Basen to jednoznacznie moje dzieciństwo – ów mityczny czas istnienia wszystkiego, co później zapadło się w wielki dół przeszłości. Doskonale pamiętam, że najpierw wchodziło się w tajemniczy, zacieniony zakręt przy domku z biletami, za którym otwierał się inny świat. Było to natychmiastowe wkroczenie w domenę lata: gwar, krzyki dzieciarni, gwizdy ratownika, kolorowy tłum oblepiający trawę. Rozgrzane deski pomostów parzyły w stopy, a kawiarenka w drewniaku kusiła lodami i napojami. Czasem, szczególnie we wczesnym dzieciństwie, chodziłem tam z ojcem. Rozkładaliśmy koc na trawie porastającej górną część stromej betonowej skarpy i ojciec natychmiast szedł do wody. Obserwowałem go, jak pływa, choć dobrze wiedziałem, że z jakiegoś powodu tylko dreptał po dnie. Był przecież dobrym pływakiem i dawał temu świadectwo, przenosząc się niekiedy do części, gdzie było naprawdę głęboko…
Zagłada basenu zbiegła się z końcem mojego dzieciństwa. Na zawsze ucichł gwarny kolorowy tłum, brzegi porosły sitowiem, wodą zawładnęły glony, żaby i komary. Czasem odwiedzam to cmentarzysko i z niedowierzaniem patrzę na zarastające sitowiem brzegi, na resztki schodków i przepustów jak na pozostałości jakiejś antycznej świątyni odkopanej właśnie przez archeologów. Teraz basen wygląda jak zapyziałe jeziorko. Trudno odszukać elementy świadczące o pierwotnym przeznaczeniu tego stawiku – jedynie nieco zbyt regularny kształt i omszały jaz świadczą o jego niegdysiejszej świetności. Schodki zarosły, wszędzie pleni się trzcina, a ciężkie zielone kożuchy zalegają przy brzegach. Czasem siadam na ławeczce i pamięć wyczarowuje spękane, rozgrzane betonowe płyty, skarpę porośniętą trawą i ojca wygrzewającego się na kraciastym kocu. Biegniemy z Marcinem, sprytnie wymijając opalających się ludzi. Beton w niektórych miejscach jest mokry i śliski, pachnie latem i wodą. Zewsząd dochodzą odgłosy pluskania, krzyki dzieciarni, nawoływania dorosłych. W rozgrzanej trawie hałasują koniki polne. Mamy po dziesięć lat, gnamy kupić lody w drewnianej budzie i jeszcze nam się zdaje, że tak będzie zawsze…
Odchodzenie mojego miasta w dziwny sposób splotło się z pożegnaniem dziadków i ich domu na ulicy Obrońców Pokoju. Bo życie to pożegnania… Ów niewielki domek przez lata stanowił miejsce naszych cotygodniowych pielgrzymek. To niepozorne, parterowe z początku pudełko stało w dużym jak na miejskie warunki ogrodzie, który w czasach mojego dzieciństwa zdawał się niemal bezkresnym obszarem pełnym zakamarków i tajemniczych kącików. Były tam przegniłe, pobielane komórki, do których bałem się wchodzić, zaraz obok stał garaż postawiony własnoręcznie przez ojca, który wyposażył go w dach pokryty jakimś zielonym, półprzezroczystym tworzywem, co sprawiało, że wnętrze pomieszczenia zawsze tonęło w nieziemskim, seledynowym świetle. Na samym końcu ogrodu, zaraz przy ścianie sąsiedniego domu znajdował się tak zwany „lasek”, czyli kilka modrzewi. Siedząc tam, lubiłem sobie wyobrażać, że jestem w prawdziwym lesie, i nie było to trudne, bo od ulicy odgradzały mnie gęste bzy, a ziemia zasłana była całunem z opadłych igieł. Rosły tam nawet grzyby.
Przy ścieżce prowadzącej od komórek do domku znajdowała się stara studnia i niewiadomego przeznaczenia „basenik”, czyli obmurowany dół, w którym dziadek trzymał węgiel. Zaraz za studnią wchodziło się już w domenę domostwa, którego granicę wyznaczał mały, wystający z ziemi kranik. Przed domkiem babcia zawsze sadziła kwiaty w rabatkach, a dalej było już królestwo ogromnego orzecha, rozpościerającego swoje konary jak opiekuńcze ramiona. Pod tym drzewem życie nabierało innej jakości, codzienny pęd ustawał i człowiek zaczynał zdawać sobie sprawę, że czas spędzony bezczynnie też ma wartość, a może przede wszystkim on… W ciepłe miesiące ustawiano pod orzechem turystyczny stolik wraz z pasiastymi leżakami i cała rodzina zalegała tam, odprawiając na leżąco swoisty rytuał nicnierobienia. Niektórym z jej członków przychodziło to z trudnością. Na przykład dziadek musiał być w ciągłym ruchu, choć jego aktywność zdawała się często bezproduktywna – bywało, że wstawał o piątej rano i do południa przenosił stertę desek w inne miejsce ogrodu po to tylko, żeby następnego dnia harować kilka godzin, przenosząc ją tam, gdzie była poprzednio. On jednak widział w tym jakiś sens i nikt mu w tym nie przeszkadzał, bo właśnie to sprawiało, że czuł się szczęśliwy. Bo najważniejszy jest cel w życiu, niechby nawet mikry… Ojciec nie miał problemu z nieróbstwem, choć był człowiekiem pracowitym, ale na swoich zasadach. Potrafił spędzić godziny, naprawiając coś bądź konstruując, ale kawa pod orzechem była zawsze świętością. Matka w zasadzie też to lubiła, choć nie bardzo potrafiła się zrelaksować, bo wiecznie czymś się zamartwiała.
Sam domek był bardzo skromny i wyposażony jedynie w najniezbędniejsze sprzęty, ale w tamtym czasie większość ludzi tak mieszkała. Mnie zawsze fascynował niewielki ganek, bo było to w pewnym sensie miejsce na pograniczu sfer wpływów. Żywioł domu i żywioł natury współistniały w owym ganku, więc trudno było precyzyjnie wyznaczyć granicę między nimi. Na parapetach często gościły sadzonki pomidorów, ale też babcine leguminy nieco podejrzanej proweniencji, o których czasem zapominała. Padały one wtedy łupem zastępów mrówek wchodzących do ganku jak do siebie. Pod parapetami dziadek umieścił wiecznie niedomykające się szafki pełne drobnych gospodarskich narzędzi, pilnie strzeżonych przez przycupnięte w pajęczynowych lejkach kątniki. Nie lubiłem otwierać tych szafek, bo czasem najmniejsze drgnienie drzwiczek wywabiało wielkiego pająka, który podbiegał zaciekawiony, a potem w popłochu z powrotem chował się do swojej zakurzonej kryjówki. W ganku zawsze wyczuwało się specyficzny fetorek – coś tam wiecznie podgniwało, butwiało wilgotne drewno szafek, czasem za jakąś deszczułką powoli wysychało truchełko zbyt ciekawskiej nornicy. Za gankiem była niewielka sień, skąd wchodziło się do łazienki i dwóch przeciwlegle umiejscowionych pokojów. Jeden z nich zajmował dziadek, drugi zaś był babcinym królestwem. Pomieszczenie dziadka łączyło się z mikroskopijną kuchenką, tak małą, że nawet trudno tam było się odwrócić. Nie pamiętam już, jak dokładnie wyglądały te pokoje, ale dość dobrze potrafię przywołać obraz znajdujących się w nich przedmiotów. Na przykład u babci stała przeszklona serwantka wyposażona w szuflady pełne mniej lub bardziej tajemniczych drobiazgów. Czasem z lubością grzebałem w ich zawartości, wydobywając jak z odmętów jakąś spinkę do włosów, starą szminkę czy wyschnięty dezodorant emanujący nikłą kwiatową wonią. Te ledwie wyczuwalne zapachy gdzieś mnie na chwilę przenosiły i wtedy zastygałem w bezruchu, wsłuchany w cichy głos z przeszłości. Z pokoju dziadka pamiętam szuflady kredensu zapełnione pamiątkami pochodzącymi z bodaj najpiękniejszego okresu jego życia, czyli kursów pilotażu w Dęblinie i Bydgoszczy. Czasem pozwalał mi bawić się starą busolą ze zmatowiałą szybką i przeglądać pożółkły ze starości dziennik lotów. Pomagał odczytywać nazwy archaicznych aeroplanów w rodzaju Breguet czy Potez i miejscowości wpisane pięknym, pochyłym charakterem pisma. Wtedy właśnie powziąłem przekonanie, że tylko w przeszłości ludzie pisali z taką starannością i dbałością o estetykę.
Dom dziadków żył razem z nimi i razem z nimi zniknął, choć nie całkiem. Przez kilka lat był wykorzystywany jako magazyn na sprzęt medyczny, którym handlował ojciec, potem, już po jego śmierci, stał opuszczony w zaniedbanym ogrodzie. Matka chciała, żeby dom sprawiał wrażenie zamieszkanego, więc codziennie wieczorem jechałem tam na rowerze, żeby zapalić lampę przy ganku. Rankiem znowu pokonywałem półtora kilometra i ją gasiłem. Było to działanie ze wszech miar absurdalne, ale najwyraźniej pozwalało jej spokojnie zasnąć. A przecież spokojny sen to skarb. To zapalane i gaszone światełko było ostatnią oznaką życia, agonalnym błyskiem podobnym do tego, jaki wysyłają w czerń kosmosu umierające gwiazdy. Po jakimś czasie zdecydowano, że na parceli dziadków powstanie nowy dom. Orzech został ścięty, a mury starej chałupki stały się częścią nowego, znacznie większego budynku. Wszystko wygląda teraz inaczej, ale ja lubię sobie wyobrażać dawny układ pokoi dziadków i odwiedzając ten nowy dom, nasłuchuję głosów z przeszłości.