04/2021

Elżbieta Baniewicz

Jeszcze raz kobiety

Dobrym przykładem sprawczości kobiet może być działalność Teatru im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie. Przez kilka dziesięcioleci był instytucją szkolno-lekturową, co znaczy, że spektakle wystawiano dla szkół i grano przed południem, wieczorem nader rzadko. Mieszkańcy siedemdziesięciotysięcznego miasta o wyższych kulturalnych ambicjach jeździli do pobliskiego Poznania, by zobaczyć dobre przedstawienia. Taki stan rzeczy zastała Joanna Nowak, obejmując w 2013 roku dyrekcję placówki, i postanowiła go zmienić. W końcu było kilka przykładów teatrów w niewielkich miejscowościach – Legnica, Wałbrzych, Kalisz – które wybiły się na niezależność od prowincjonalnych gustów, zmieniły standardowy repertuar i język sceny, czym przyciągnęły nowych widzów.

Pani dyrektor postanowiła zatem zaprosić młodych, ale już odnoszących sukcesy reżyserów. Już w pierwszym sezonie Piotr Waligórski wystawił Między nami dobrze jest Doroty Masłowskiej, a Maria Spiss Kto się boi Virginii Woolf Edwarda Albeego, co zapowiadało zasadniczą zmianę repertuaru. Od 2016 roku jako konsultantka artystyczna i wykładowczyni krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych Spiss namawia kolegów do pracy w Gnieźnie i razem z nimi oraz dyrekcją powoli reformują zespół aktorski, najpierw w formule występów gościnnych, następnie stałych kontraktów.

Aktor i reżyser Marcin Liber zrealizował w 2017 roku Szajbę Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk, utrzymaną w stylu political fiction czarną komedię o kujawskich terrorystach domagających się Wielkich Kujaw, czyli surrealistyczną parodię polityki i polityków podszytą absurdalnym humorem i językowym nonsensem tak gęstym, że aż prawdziwie groźnym. Kolejnym jego przedstawieniem, dostępnym na YouTube, była Piczomira Rebel według patrona teatru – hrabiego Fredry.

Krótka rozmowa o Śmierci według staropolskich utworów Mikołaja Reja i Mikołaja z Mierzyńca, ostatnie dzieło reżysera, znalazła się w repertuarze 40. Warszawskich Spotkań Teatralnych. Godne uwagi pozostaje, że powstało ono w pierwszej stolicy królów Polski i władz kościelnych. Marcin Liber zderzył tu staropolszczyznę ze współczesnym kostiumem i muzyką; o śmierci dyskutują na scenie cztery śpiewające aktorki ucharakteryzowane na Amy Winehouse do muzyki zespołu Nagrobki, granej na żywo. Staropolski danse macabre nie eliminuje śmiechu czy ironii, a zachowania czterech śmierci przywołują dawną ikonografię i znaki dzisiejszej kultury, sacrum i profanum, czym próbują obłaskawić, przechytrzyć czy oswoić całkiem poważne refleksje nad nieuniknionym końcem każdego z nas.

Drugim przedstawieniem teatru z Gniezna na wspomnianych WST była Historia przemocy według Édouarda Louisa z ubiegłego sezonu. Ewelina Marciniak, nagrodzona niedawno za realizację Boksera według powieści Król Szczepana Twardocha w hamburskim Thalia Theater, wcześniej zrealizowała w Gnieźnie adaptację powieści jednego z najsłynniejszych dziś młodych pisarzy nad Sekwaną. Jej bohater, gej Louis (Piotr Nerlewski), w wigilijną deszczową noc po kolacji u znajomych wraca do domu, spotkanego przypadkiem emigranta z północnej Afryki zaprasza do domu. Zostaje przez niego zgwałcony i okradziony, więc ta noc i przypadkowo spotkany mężczyzna poturbują psychikę Louisa na zawsze.

Z chaosu zrazu niezrozumiałych motywów postępowania obydwu mężczyzn wyłania się historia przemocy zrodzona z ich emocji, żądzy i upokorzeń, lęków i zazdrości, pozycji społecznej i poszukiwania tożsamości, następnie urzeczywistniona w akcie gwałtu i rabunku. Jej przebieg relacjonuje siostra bohatera Clara (Martyna Rozwadowska) swemu milczącemu mężowi, następnie głos zabierają wezwani policjanci i pielęgniarki, lecz każda relacja inaczej rozkłada akcenty, inaczej stygmatyzuje bohatera, inaczej ocenia jego postępowanie i całą historię. On zaś staje się coraz bardziej samotny, opuszczony, niezrozumiany i ignorowany przez przedstawicieli władzy i szpitala, ale też bliskich z rodziny. Czy w ogóle można zrozumieć postępowanie sprawcy? Czy został przez Louisa sprowokowany? Jakie miał motywy? Również trauma Louisa nikogo zadaje się nie obchodzić, choć pogłębiają ją kolejne przesłuchania, komentarze, zbędne słowa, nie mówiąc o snach pełnych koszmarów. Ta niby banalna historia ukazuje nasz coraz bardziej niezrozumiały i podzielony świat pełen przemocy i aktów zemsty.

Podziwiałam aktorów, którzy w strugach deszczu (w czasie pandemii!) grali spektakl, padając na kolana, na brzuch, choć ten efektowny i technicznie bardzo trudny zabieg „scenograficzny” nie wydał mi się konieczny do przekazania wszystkich subtelności opowiadanej historii.

W tym samym czasie można było obejrzeć kolejny spektakl gnieźnieńskiego teatru pokazywany na krakowskim Festiwalu Boska Komedia. I tak mi nikt nie uwierzy według tekstu Jolanty Janiczak w reżyserii Wiktora Rubina zainspirowany został losami Barbary Zdunk – ostatniej kobiety spalonej na stosie w XIX-wiecznej Europie w warmińskim Reszlu. Jej krótkie życie pozostaje historią nadużyć i gwałtów, za które kara spotykała nie oprawców, lecz ją – ofiarę. Przez cztery lata przed egzekucją strażnicy stręczyli Barbarę (Karolina Staniec) wszystkim chętnym obywatelom miasta. W więzieniu kobieta urodziła dwoje dzieci, z których jedno umarło, być może z przyczyn naturalnych, być może z rąk bezsilnej matki. Im więcej spotykało ją krzywd, tym bardziej młoda kobieta dostosowywała się do oczekiwanego obrazu czarownicy, podpalaczki (podpaliła dom swego kochanka), kobiety uwodzącej cudzych mężów, choć to jej ciałem handlowali mężczyźni, a wreszcie dzieciobójczyni, której należy się spektakularnie pozbyć. Jej straszna i kaleka egzystencja wywołuje wyrzuty sumienia porządnych obywateli, którzy tym gorliwiej dążą do wyeliminowania jej ze społeczności w imię praworządności i sprawiedliwości.

Spektakl pokazuje znany mechanizm przemocy rozpisany na poszczególne trybiki. Mężczyznom dzierżącym władzę zawsze łatwiej zrobić z kobiety potwora, czarownicę niż przyznać się do własnych błędów, przemocy słownej czy fizycznej. Kobieta jest winna gwałtu, bo się źle ubrała, piła alkohol, była wesoła, bo łatwo podważyć jej zeznania, odebrać jej narracji wiarygodność. Ten mechanizm przemocy symbolicznej nadal jest aktualny, bo uniwersalny, i nadal jest w repertuarze mizoginów, choć się do tego nie chcą przyznać. Wprawdzie już dziś nie pali się czarownic na stosach, ale nadal łatwo kobiety linczować, obrażać w gazetach, nawet w parlamencie niejeden poseł bredzi o powinnościach kobiet, skrywając własne kompleksy i niekompetencje pod chęcią formatowania ich życia wedle poleceń politycznych sprzymierzeńców.

Zmiana repertuaru i reforma zespołu artystycznego po kilku latach pracy przyniosła zespołowi teatru w niewielkim mieście sukces. Jest nim na pewno obecność gnieźnieńskich spektakli na prestiżowych festiwalach, jako wynik sensownego myślenia i pracy zespołowej. Oglądałam je wszystkie online, więc trudno mi pisać o rolach aktorów, te trzeba widzieć na żywo. Niemniej każde z tych przedstawień ma swą aktualną wymowę i ciekawy język sceniczny.

Kolejnym spektaklem Boskiej Komedii, o którym było głośno, to Powrót do Reims według jednej z najczęściej czytanych ostatnio książek Didiera Eribona pod tym samym tytułem. Jest to rodzaj autobiografii francuskiego profesora socjologii na Sorbonie, człowieka pochodzącego z nizin społecznych, w dodatku geja. Eribon opisuje dość szczegółowo swoją drogę z biednego, robotniczego przedmieścia Morizon najpierw do centrum Reims, gdzie gromadzili się geje, a potem swą drogę do elit społeczeństwa. Drogę od samotności w domu, gdzie ojciec i bracia nie akceptowali jego seksualnej odmienności, po akceptację w środowisku paryskich intelektualistów.

Katarzyna Kalwat jak wiele kobiet reżyserek nie wystraszyła się tematu, przeciwnie, jako kobieta świetnie wie, co to jest przemoc, upokorzenia, obrażanie, odmowa uznania. Zaprosiła do głównej roli Jacka Poniedziałka, geja, którego droga z robotniczego osiedla Olsza w Krakowie do pozycji jednego z najbardziej wyrazistych aktorów pokolenia była podobna do drogi francuskiego naukowca; taki sam brak akceptacji, poniżanie i wykluczenie. Jednak spektakl nie podąża tylko drogą autobiografii pisarza i aktora, umieszcza ich historię, można powiedzieć, na jeszcze wyższym piętrze, wpisuje ją bowiem w szeroki dyskurs kultury. Za sprawą formy i języka, jakim się tu mówi, o czym wraz z reżyserką zdecydował autor adaptacji Beniamin Bukowski, oglądamy telewizyjny show z cyklu bardzo ambitnych. Show, gdzie dziennikarze popisują się znajomością kontekstów filozoficznych, społecznych i politycznych, przywołują książki Foucaulta, Deleuze’a, Bourdieu. Okazuje się, że język filozoficznego dyskursu, podobnie jak fachowa terminologia używana w opisie sztuki, muzyki czy teatru, może stać się narzędziem opresji czy wykluczenia.

Hasło tego programu – Jeśli ktoś ogląda ten program, to znaczy, że już uciekł z Reims – zdaje się wstępem do rozpoczęcia dyskursu prowadzonego przez dziennikarzy. Ona (Marta Malikowska) i On (Yacine Zimt) „eksplorują orientację bohatera”, pytają o jego „patchworkową tożsamość”, o to, „jak pogodzić poziomy funkcjonowania w różnych środowiskach”, o „scalanie fragmentarycznych doświadczeń”, o „niemożność skonstruowania własnego języka” czy wreszcie o „pęknięcie tożsamościowe”, czyli „rozdarcie habitusu”. Grający Eribona Jacek Poniedziałek na skutek tych pytań staje się coraz bardziej zdezorientowany i zagubiony, jego i pisarza historia zostaje bowiem opowiedziana językiem tak naukowym, napuszonym, że aż przerażającym. Im mądrzej, tym głupiej – mawiał Gombrowicz, więc owi telewizyjni dziennikarze reprezentują aparat represji bardzo dotkliwy dla bohatera programu, nie mniej niż jego doświadczenia. Ten ekskluzywny język klas wyższych wyklucza nie tyle z powodu orientacji seksualnej, ile z powodu biedy, niskiego kapitału kulturowego, pochodzenia czy braku wychowania i wstydu spowodowanego każdą z tych cech. To wystarczy, by wykluczeni czuli się wykluczani ze wspólnoty, do której aspirują czy po prostu należą, ale postrzegają siebie jako osoby w niej obce, bo się wstydzą albo swojej orientacji, albo pochodzenia, braków itd. O różnorodności i tolerancji mówi ten spektakl różnymi językami, używając wielu strategii dyskursu. Tym samym wpisuje się mocno w dzisiejszą debatę polityczną, w silne podziały społeczne, ideowe, kulturowe, religijne i polityczne. Dziś pojęcie prowincji w sensie terytorialnym właściwie zanikło, co nie znaczy, że nie ma prowincji mentalnych nawet w stolicy. Sukces teatru w niewielkim Gnieźnie dowodzi, że w każdym miejscu można myśleć tolerancyjnie i uniwersalnie.

Teatr im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie:
– Krótka rozmowa ze Śmiercią (na podstawie Rozmowy Mistrza Polikarpa ze Śmiercią Mikołaja z Mierzyńca oraz Krótkiej rozprawy między trzema osobami: Panem, Wójtem a Plebanem Mikołaja Reja)

opracowanie tekstu i dramaturgia – Jarosław Murawski,

reżyseria – Marcin Liber,

scenografia – Mirek Kaczmarek,

kostiumy – Grupa Mixer,

muzyka – Nagrobki,

choreografia – Hashimotowiksa: Paulina Jaksin, Katarzyna Kulmińska.

Premiera 18.01.2020;

– Historia przemocy Édouarda Louisa,

przekład – Joanna Polachowska,

adaptacja – Jan Czapliński,

reżyseria – Ewelina Marciniak,

scenografia – Ewelina Marciniak, Grzegorz Layer,

kostiumy – Natalia Mleczak,

muzyka na żywo – Wacław Zimpel,

światło – Mirek Kaczmarek.

Premiera 19.10.2019;

– I tak mi nikt nie uwierzy

tekst i dramaturgia – Jolanta Janiczak,

reżyseria – Wiktor Rubin,

scenografia – Łukasz Surowiec,

kostiumy – Hanna Maciąg,

muzyka – Krzysztof Kaliski,

reżyseria światła – Jaqueline Sobiszewski.

Prapremiera 19.06.2020.

Międzynarodowe Centrum Kultury Nowy Teatr w Warszawie i Łaźnia Nowa w Krakowie
– Powrót do Reims Didiera Eribona,

przekład – Maryna Ochab,

adaptacja i dramaturgia – Beniamin Bukowski,

reżyseria, scenografia, kostiumy – Katarzyna Kalwat,

muzyka – Wojciech Blechacz, Piotr Pacześniak,

wideo – Antoni Grałek.

Premiera 9.12.2020.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.