04/2019

Miłosz Waligórski

Szwecja?

Motto
Drzemałem, a w tym czasie ktoś zarysował mi kółko na szkle. Teraz dmucham nos nad chmurami, chusteczka wydyma się jak żagiel okrętu. Za nim kilwater, smuga kondensacyjna, smark. Smarkam swój łabędzi śpiew. Jesteśmy bezbronni. Bezbronni bielą tego pudła. Jak coś nadleci i zacznie się ostrzał, będziemy zgubieni. We Frankfurcie, jeszcze przed kołowaniem na start, na lotnisku przez chwilę mieliśmy kolegę. Żuraw gąsienicowy z dużą głową na wysięgniku, a w tej głowie człowiek. Z podziwem patrzyłem, jak sprawnie operuje manetkami. Ochuchał nas, nawoskował nam skrzydła, odjechał. Zostaliśmy sami i musieliśmy sobie radzić bez niczyjej pomocy, trza było wiać. Polecieliśmy. Lecimy. Myśli uciekają mi przez bezczelny iluminator. Jest, jak piszę. Przeszkadza tylko ta rysa w kształcie kółka. Przecieram ją irchą ze zdumienia.

25 stycznia 2019, dziennik

26 stycznia 2019
To nie miała być podróż jako taka, jazda sama w sobie, na którą decydujemy się w przystępie szału albo zwabieni pozahoryzontalnym zewem, który nakazuje: „Wsiądź, wsiądź do pociągu i mknij dokądkolwiek, a pamiętaj tylko o jednym – że radość zniknie, kiedy tylko osiągniesz cel”. Nie, tym razem było inaczej, tym razem radość miała przyjść z chwilą przybycia na miejsce. Do Visby. Tutaj miał zacząć się proces odnowy.

Chciałem uciec od Nowego Sadu. Z premedytacją wykonać ruch w tę stronę, ze świata „wzniosłych mitów” do świata „rzeczywistości”, niechby i zdegradowanej (choć trudno sobie wyobrazić, że Gotlandia z Centrum Pisarzy i Tłumaczy to siedliszcze występku i degrengolady). Piękno okolicy poraziło mnie o poranku następnego dnia, cztery tysiące litrów krwi po przylocie. Wydawało mi się aż nierealne. Szybko jednak ugryzłem się w język i wywróciłem go na szwedzką stronę: „Oto życie prawdziwe, tu na klifie z widokiem na Bałtyk – perswadowałem sobie – tu się oddycha pełną piersią, a tam, w środkowoeuropejskiej nędzy, w tych «kraikach drobnych», gdzie «skrzydła odrąbano dziko», tam tylko kurz, pot i piach”.

Tego drugiego dnia od samego rana zębate słońce prosiło na dwór, dlatego po śniadaniu bez wahania wybiegłem do lasu, a potem nad morze. „Kiedy wiatr wieje z południa na północ, wracaj lasem, a jak z północy na południe – plażą”, poradził mi wcześniej Patrik, administrator tej „fabryki książek”, który ma pięćdziesiąt cztery lata, a wygląda młodziej ode mnie, na trzydziestkę. Ach, to gotlandzkie powietrze! Eugenia Bernadotte (1830–1889), księżniczka Szwecji i Norwegii, coś o tym wiedziała. Niedaleko Högklint kazała sobie wybudować żółtą willę z drewna – nazywa się Villa Fridhem – przy której chowają się wszystkie świdermajery razem wzięte.

Zrobiłem, jak powiedział. Dzięki temu w drodze powrotnej miałem mocne plecy. Dotarłem do placu zabaw, w zasadzie do jednej huśtawki, wolno stojącej przy falochronie zamienionym w molo. Rozbujałem się do podbitki. Czułem… Co czułem? Nie smarkałem już tak, zdrowiałem. Chory człowiek myśli tylko o jednym, a gdy tylko wraca do zdrowia, znów chce rzeczy niemożliwych. Zamieszkać w Visby, nauczyć się szwedzkiego, przerobić w anioła nie tylko siebie, ale i kraj, kontynent, glob, cały kosmos.

Na szczęście morze było spokojne, studziło zapały. Szorstka grafitowa woda tu i tam wygładzała się w „lodowiska”, w tafle, po których ślizgały się łabędzie. Wzdłuż brzegu w wodzie przycupnęło kilkadziesiąt gładkich głazów, dostojnie lekceważących skaczące im po grzbiecie mewy. „Woda tutaj jest płytka. Idziesz i idziesz, a nagle: cup! Stok cokołu. I z pół metra nagle robi się pięćdziesiąt”. „W Balatonie podobnie, tylko że tam nigdy nie doświadczyłem tego «cup»”, skojarzyło mi się naprawdę niechcący.

„Ciekawe, czy morze tu zamarza, czy Szwedzi wyrąbują w Bałtyku przeręble”, zastanawiałem się, a później w kuchni znów spotkałem Patrika. „Mój ojciec mieszka na kole podbiegunowym, w Vyöni przy granicy z Finlandią – powiedział. – Codziennie, nawet zimą, nurkuje w jeziorku. Na parę chwil cały znika w gęstej od lodu cieczy. Matka, kiedy żyła, miała z tego powodu koszmary. Często śniło jej się, że stoi nad przeręblem i podpierając się pod boki bez skutku wywołuje ojca z wody”.

24 stycznia 1942
Siły silniejsze ode mnie w okamgnieniu porwały mnie nad Dunaj.

Koło. Przerębel. Człowiek pochylony nad głębiną. Surowa deska przerzucona przez dziurę w wodzie niedaleko štrandu, czyli plaży miejskiej, którą mijam codziennie, jadąc rowerem do pracy. Wokół kołem żołnierze i wąż cywilów, wijący się od tego miejsca daleko poza kadr. Nagle na pierwszy plan wysuwa się kobieta, jest goła, na rękach trzyma córkę – też gołą. Obie mają z zimna sinoczerwoną skórę. Na ich widok żołnierz unosi się gniewem, wściekłość wykrzywia mu twarz. Wzdymają się żagle nozdrzy, z chrapów bucha para. Krzyki, szarpanina, wrzask. Bagnet popycha kobietę ku krawędzi przerębla. Strzał w potylicę. Nad ciałami zamyka się ciemnozielony Dunaj. Jeśli wypłyną na wierzch, cywil wepchnie je bosakiem z powrotem pod lód. Wśród ludzi w kolejce jest człowiek w okularach, kapeluszu i w wytartym płaszczu – Eduard Kiš. On cudem wyżyje, bo zwłoki zapchają otwór w lodzie i egzekucję trzeba będzie odłożyć na następny dzień.

Tego dnia żołnierze węgierscy wymordowali dziesiątki Żydów, Romów i Serbów. Tego dnia dobiegło końca dzieciństwo Danila Kiša, syna Eduarda, i chociaż przyszły pisarz ocalał – zmarł w 1989 roku w wieku pięćdziesięciu czterech lat – śmierć przylepiła się do niego na zawsze. Temat pogromu wracał w jego twórczości wielokrotnie, dość wspomnieć Psalm 44 (1962), Klepsydrę (Peščanik 1972) czy zbiór wywiadów Gorki talog iskustva (1990; wyd. polskie jako Życie, literatura, 1999), skąd przeniosłem zarys powyższej sceny. Artystycznych świadectw wydarzeń znanych w Serbii pod nazwą novosadska racija jest więcej. W 1961 roku Erik Koš wydał powieść Novosadski pokolj (Masakra w Nowym Sadzie), w 1964 roku Tibor Cseres napisał przetłumaczone na dziewięć języków i sfilmowane przez Andrása Kovácsa w 1966 roku Zimne dni (Hideg napok), a w 1972 roku Aleksandar Tišma ogłosił Księgę Blama (wyd. polskie 1978, Knjiga o Blamu), powieść, której chłodny ton – bez czułości wobec ofiar i katów – trafia prosto w szpik.

Dwa przypisy
W oknach Visby przez całą dobę palą się małe lampki z Ikei. Österlo, Tvärs, Kvart, Sjöpenna, Årstid. To lampki morskie. Nie umiem dokładnie tego wyrazić. Powiem tak: nadzieja, że dzięki nim ktoś zagubiony odnajdzie drogę do domu, jest mniejsza niż rozdzierający smutek, który wywołują, kiedy na nie patrzę. Światło tych przytulnych wnętrz wydaje się bezdomne jak powietrze w pokoju tego, kto odszedł, jak czas pozbawiony możliwości żerowania na człowieku.

Przerębel po szwedzku to vak, ale vak to też czasownik: czuwać przy chorym lub umierającym. Serbowie wciąż nie wymyślili na to jednego słowa. Otvor u ledu – mówią, acz niechętnie, bo nie lubią zimy.

styczeń 2019, Gotlandia
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.