Chociaż autor Każdego następnego dnia był i jest (!) przede wszystkim poetą, a także krytykiem literackim i eseistą, o jego dokonaniach translatorskich i slawistycznych już nie wspominając, to przecież był także prozaikiem. Najprawdopodobniej w prozie wypowiadał to, czego nie mógł lub nie chciał wypowiedzieć w poezji, czego w poezji zaledwie dotknął; i być może dzięki temu jego kreacje prozatorskie wobec kreacji poetyckich pozostawały i pozostają nie tylko równoległe, ale i w pełni autonomiczne, a więc – ut ita dicam – niepodległe. Oczywiście pomiędzy jego wierszami i powieściami da się wykryć i ustalić nie tylko analogie i paralele, ale także konwergencje, zbieżności i związki, jednak nie ulega wątpliwości, że prozę tego autora trzeba czytać, analizować i interpretować jako jakość artystyczną samą w sobie.
Stał się poetą w sposób organiczny, czemu dał świadectwo nie tylko w poezji, ale także w „opowieści sentymentalnej” z czasów dzieciństwa i wczesnej młodości Dom, sen i gry dziecięce, a przecież i prozaikiem stał się w ten sam organiczny sposób. Pod debiutancką powieścią Kilka chwil widnieje data: luty 1973. Książka ukazała się między tomikami Nastanie święto i dla leniuchów (1972) oraz W fabrykach udajemy smutnych rewolucjonistów (1973) a zbiorami Stan wyjątkowy i Zjadacze kartofli (obydwa tomiki wyszły w roku 1978). Rok przed publikacją Kilku chwil ukazała się książka eseistyczna Świat nie przedstawiony podpisana przez Kornhausera i Adama Zagajewskiego; jak się miało błyskawicznie okazać: manifest – nie tylko poetycki, ale również artystyczny oraz intelektualny – Nowej Fali oraz szerzej pokolenia Marca ’68. Pod drugą powieścią Stręczyciel idei wydaną w gorącym do czerwoności, a nawet do białości roku 1980 – co godne podkreślenia – widnieje data: styczeń 1976. Gwoli ścisłości opublikowana została pomiędzy zbiorem Zasadnicze trudności (1979) a Hurrraaaa! (1982). Daty są ważne, bo uświadamiają nie tylko chronologię powstawania utworów, ale również fakt, że pisarz realizował się równocześnie i w poezji, i w prozie; z jednakową pasją oraz inwencją.
Kilka chwil to powieść pod względem kompozycyjnym amorficzna, akcja fabularna wielokrotnie rwie się i zapętla, właściwie nie da się jej zrekonstruować, pełno w niej inwersji i retardacji. Aż dziwne, że Henryk Bereza w tamtym czasie nie zaliczył jej i jej autora w poczet tzw. rewolucji artystycznej! W cytowanym wcześniej Dzienniku poetyckim (zamieszczonym na końcu Prozy zebranej) Kornhauser opisuje, jak to podczas pobytu w Chorwacji w 1997 roku w garsonierze, w której go ulokowano, znajduje na półce nie bez zdziwienia Kilka chwil. Zagląda do książki na chybił trafił, czyta i rozczarowany konstatuje: „zdziwiłem się, że to wyszło spod mojego pióra. Niesamowite, jakieś poplątane, sztywne”. Ale jednak książka nie jest tak zła, jak by się autorowi wydawało. Czytałem ją w czasach licealnych, w rok czy w dwa lata po tym, jak się ukazała, a sięgnąłem po nią pod wpływem licznych omówień, jakie wówczas ukazały się w prasie. Nazwisko autora – jako już wtedy zagorzały czytelnik „Twórczości”, ale także miesięcznika „Nowy Wyraz” – dobrze znałem. Niewiele z niej co prawda wtedy rozumiałem, ale czytałem z fascynacją. Dzisiaj po dobrych czterdziestu latach czytam z równie wielką fascynacją, ale też rozumiem z niej dużo więcej. Cóż, w tamtym czasie z tego, czym jest cenzura, nie bardzo zdawałem sobie sprawę, teraz wiem, co wiedzieć powinienem. Dlatego też dzisiaj lepiej niż kiedykolwiek dostrzegam i doceniam finezję, z jaką pisarz posługuje się w tekście słowami: totalitaryzm, rewolucja, demokracja, manifestacja, pokolenie, rzeczywistość, a nawet solidarność!
Również Stręczyciela idei pisał Kornhauser z myślą o tym, jak cenzurę przechytrzyć. To opowieść realistyczna, a nawet hiperrealistyczna, werystyczna, do sprawdzenia w drobiazgach i szczegółach. Gdy wyszła drukiem, studiowałem od kilku lat w Krakowie, bywało, że mijałem autora na uniwersytecie, w bibliotece czy na Plantach. Znałem doskonale wszystkie miejsca, ulice, place, sklepy, księgarnie, antykwariaty, galerie, redakcje, bary tak pieczołowicie opisywane przez autora. Dzień w dzień, chcąc nie chcąc, włóczyłem się po mieście śladem bohatera i narratora tego utworu. Trafiłem i na Stolarską, gdzie eksponowane były rzeźby instalacje Marian Kruczka: Mówca-jąkała, Przechytrzyk czy Stręczyciel ideé fixe we własnej osobie.
Powieść spinają klamrą zapisy sygnowane jako Z kroniki wypadków. To charakterystyczne dla prozy tego autora: tekst w tekście. W Kilku chwilach mamy wmontowane fragmenty recenzji, listów, donosu czy autobiografii chorwackiego pisarza z początku
Bohaterowie czterech fragmentów nieukończonej powieści deklarują raz i drugi wiarę w pisarstwo George’a Orwella, Aldousa Huxleya, Italo Calvino, Fernando Arrabala. Jeden z nich, przesłuchiwany przez bezpiekę, na podstępne pytanie, który z poetów jest dla niego największym autorytetem, odpowiada natychmiast: Różewicz! Nieprzypadkowo, w dzienniku, którego pełny tytuł brzmi Chyba się już w ogóle nie nadaję do wyjazdów. Bruliony podróżne, w zapisie dotyczącym pobytu w Sztokholmie i Uppsali, nawiązując do rozmów z Leonardem Neugerem, Kornhauser wyznaje: „mamy z Leonem tę samą hierarchię wartości: Różewicz i Białoszewski”. Teraz tak myślę, że Stręczyciel idei jest chyba rzeczywiście z ducha Białoszewskiego. Z ducha autora Donosów rzeczywistości oraz Szumów, zlepów, ciągów są także nauki, jakich młodemu adeptowi literatury w Domu, śnie i grach dziecięcych udziela wspomniany Kalman Segal: „trzeba zanurzyć się w świecie, który jest przedmiotem opisu. Tylko to, co przeżyte ma jakąkolwiek wartość”. „Liczyło się tylko słowo napisane” – czytamy natomiast w Huśtawce, jednym z czterech fragmentów nieukończonej powieści, a w innym, w Niepewności: „Wiesz, w jakim pójść kierunku, ale dopiero w trakcie pisania konstruujesz poszczególne związki między scenami, nawet słowami”.
Tym, co mnie dzisiaj pociąga w prozie Juliana Kornhausera bardziej niż kiedykolwiek, okazuje się jej autotematyczny i metaliteracki wymiar. I tak, Kilka chwil wydaje się grą autora z czytelnikiem, grą konwencjami, stylami, a nawet stereotypami. Autor wielokrotnie zwraca się bezpośrednio do czytelnika, sugerując mu, że jest w błędzie, jeśli sądzi, że przeżycia bohaterów opowieści są przeżyciami samego autora; charakteryzuje też formułę utworu: raz zresztą wypowiada się jako autor, raz jako bohater nieznanego autora: „To wszystko jest zmyślone od początku do końca. Jeśli jest jakiś początek i koniec”. Nieco dalej objaśnia, że jego „nowoczesna powieść” bez początku i końca składa się tylko z „gorącego środka, parzącego nasz światopogląd, do którego niejednokrotnie nie chcemy się przyznać”. Nieustannie zastanawia się, po co i dla kogo pisze; i czy to, co pisze, to jest to, o czym chce pisać. Wyznaje wiarę w literaturę, która rodzi się sama, „samorzutnie, bez nadrzędnej dewizy”, i deklaruje, że można w nią wierzyć lub nie, ale nie można od niej niczego wymagać. Konstatacje te miały w swoim czasie wydźwięk nie tylko artystyczny, ale również ideowy, by nie powiedzieć polityczny, dzisiaj są tego kontekstu pozbawione, ale jednak nadal aktualne.
Polityczny wymiar mają także deklaracje narratora Stręczyciela idei, tyle tylko, że on równie często wypowiada się w liczbie pojedynczej, co w liczbie mnogiej. Z jednej zatem strony: „Pragniemy poczuć od razu związek z dziejącą się historią. Prawda o świecie potrzebna jest nam do zrozumienia własnej sytuacji”, natomiast z drugiej: „Będę eksperymentatorem, politykiem bezinteresownym, rewolucjonistą. A więc będę kochał prawdę, będę z nią żył, prawda nie wystygnie ze mnie”. A jednak w finale opowieści – niczym niegdyś Cezary Baryka – wydostaje się on z tłumu „wymachującego konstytucją ponad głowami” (sic!), a raczej desperacko się wyrywa „z tego gorącego kręgu, do którego przyznawałem się, ale któremu do końca nie mogłem zaufać, wydostałem się i pobiegłem w stronę księgarni”. Czy jest to ucieczka przed polityką do literatury, czy może raczej poszukiwanie w literaturze odpowiedzi na pytania, jakie zadaje agresywna rzeczywistość? Zapewne jedno i drugie po trochu. Co ciekawe, scena zamykająca Stręczyciela idei rozgrywa się we śnie, na dodatek nie pod pomnikiem Mickiewicza na Rynku Głównym w Krakowie, lecz pod pomnikiem Poety na placu de Varsovie w Paryżu. Jedno i drugie: że we śnie i że w Paryżu, zostało podyktowane względami cenzuralnymi, nikt z nas czytających tę powieść, wtedy gdy się ukazała, nie miał wątpliwości, że pisarz opisał w jej wygłosie centralne zdarzenie z Marca ’68. Warto jednak zwrócić w tym miejscu uwagę, że poetyka senna to niemal fundament prozy tego autora.
W zakończeniu Kilku chwil czytamy, że to „opowieść o pewnym śnie”. Struktura tego utworu jest zresztą nie tylko amorficzna, jak się wcześniej rzekło, ale także oniryczna. Bohater i narrator Stręczyciela idei – Ryszard Daniel choć twardo stąpa po ziemi, raz na jakiś czas zapada już to w „koszmarny sen”, już to w „sen anarchistyczny” lub choćby tylko w „dziwny sen”. Świat „kilkuletniemu J.” z Domu, snu i gier dziecięcych wydaje się po części snem, po części tajemnicą, co na swój sposób na jedno wychodzi; żyje on na granicy snu i jawy, bytu i niebytu, w mieście, które także zapada w sen. W zakończeniu tego utworu śni mu się pogrzeb ojca i kiedy się już z tego snu przebudził, „Otworzył powoli oczy, ale niczego już nie było”. Gdy Kacper Lewandowski, bohater i narrator nieukończonej powieści, deklaruje, że interesuje go „życie fabuły”, że chce „żyć fabułą, żyć w fabule”, w rzeczy samej opowiada się po stronie literatury, która jest jak sen, ma zatem „Porządek, który nie ma racjonalnych ram, porządek intuicyjny”. Tym też jest ideał literatury zaprezentowany w opowiadaniu W czasie gdy, którego dyrektywą jest: „zapisać wszystko, co się pamięta, tak bez ładu i składu, ale tylko z lat najwcześniejszych, z dzieciństwa i młodości, jakieś okruchy codzienności, które wprawdzie niewarte były kiedyś zapamiętania, ale teraz powracają po latach i męczą”; niczym zły sen. Znamienne, że motyw snu wielokrotnie pojawia się także w dzienniku poety, w tych podróżnych brulionach, będących przede wszystkim jednak zapisem codzienności; ale jak się koniec końców okazuje – nie tylko.
W świecie przedstawionym Kilku chwil czas to wręcz choroba. Narrator personalny tej opowieści – rozmawiający nawet z samym sobą niejaki Szmid – wyznaje: „Czas jest wszędzie, przeszłość zazębia się z przyszłością i teraźniejszością”, a mimo tego, a może właśnie dlatego: „nie istnieję właściwie, myślę, że nie istnieję, że istnieję tylko potencjalnie”. Dla pierwszoosobowego narratora Stręczyciela idei fundamentalna jest wiara w język, ściślej „wiara w magię języka” i na dodatek idzie ona w parze „z wiarą we własną wyjątkowość”. Inaczej mówiąc, pisarz wiarę we własną wyjątkowość, oryginalność, czerpie z wiary w język, dzięki któremu jest w stanie zapisać niepochwytność wszystkich fenomenów życia i świata. Trzecioosobowy narrator Domu, snu i gier dziecięcych staje się pisarzem – co prawda, póki co in spe, ale jednak – w chwili, gdy uświadamia sobie, że świat przemawia do niego nie jednym głosem, ale całym chórem głosów, czyli języków, które z większym lub mniejszym trudem da się jednak od siebie odróżnić. Tymczasem ukształtowany już pisarz – Kacper Lewandowski – bohater i narrator (chyba jednak auktorialny) nieukończonej powieści bardziej niż na języku skupia uwagę na czasie; zwłaszcza że upływający czas nie jest bezgłośny, wydaje nieustanny dźwięk, tyleż nieprzerwany, co jednostajny szum. Bohater opowiadania Jak gdyby nigdy nic, przypominający mentalnie bohatera nieukończonej powieści, wsłuchuje się w szum wody i próbuje „nadrobić stracony czas”, którego przecież nie da się nadrobić. Raz na jakiś czas znika, przez kilka dni ukrywa się przed światem w świecie, przed ludźmi między ludźmi, a nawet przed sobą, na tyle zresztą skutecznie, że kiedy zjawiał się na powrót, „niczego nie pamiętał albo nie chciał, z wiadomych tylko sobie powodów, opowiedzieć o tym, co się z nim działo”. A czym są podróżne zapiski objęte mianem dziennika poetyckiego, dokumentujące peregrynacje pisarza w latach 1991–2007, jeśli nie zmaganiem się z językiem, a właściwie z wielością języków, jakimi przemawia do poety – bo przecież Julian Kornhauser będąc prozaikiem, nie przestaje być poetą – otaczający go i wszechogarniający świat; na dodatek zmieniający się – czy się to komu podoba, czy nie – niezależnie od naszej woli w każdej chwili. Także w tej chwili.