[…]
– Weź, poczęstuj się pierniczkiem – mówi do niej moja mama.
– Nie, dziękuję, oczami bym tylko jadła, wszystko w gardle mi staje, nic nie dam rady przełknąć.
– To co ci jest?
– A bo ja wiem.
Moja pamięć sięga czasu, gdy jako dziecko pomagałem cioci Marysi drewno ciąć na kawałki, żeby było czym w zimie pod piecem palić. Kładło się konary na kobyłkę zbitą z żerdzi i ręczną piłą tam i z powrotem, że wiatr trocinami zakręcał, po oczach prószył.
– Ciągnij równo, nie wyginaj piły, bo się zacina, nie czujesz, że ciężko idzie?
– Ręka mnie już boli.
– Zaraz skończymy, jeszcze jeden pień.
Ciocia Marysia traktowała mnie jak równego sobie, bardzo mi się to podobało, czułem się przy niej, jakbym był dorosły. Papierosem poczęstowała, po plecach poklepała. Z zazdrością patrzyłem na jej umięśnione łydki, imponujące ramiona.
– Dobra, już się zmierzcha, chodźmy do domu.
Gdy znaleźliśmy się jej izbie, usiadła przy piecu, podłożyła do paleniska szczapki i podpaliła. Buchnął dym, ogień pokazał język, zahuczało pod blachą. Postawiła czajnik. Zapaliła papierosa. Ja siedzę przy oknie i spoglądam na ulicę. Coraz ciemniej się robi, ale ciotka nie zapala światła, siedzimy tak w półmroku dłużej, niż to konieczne. Widzę błyskający ogień w palenisku, jak oświetla kolana ciotki, bo ona skulona na zydelku kurzy swoją cygaretkę. Jej plecy są jak koń opętany szaleństwem. Gdy wypatruję uważnie, widzę popielaty kredens, kafelki pieca poobtłukiwane, przyczernione, piec w dookolnej szarówce przypomina żywą istotę, która zdążyła już na wszystko zobojętnieć, jego wewnętrzna substancja jest rozbita na atomy, a jego prawdą jest dezintegracja. Boję się, że błahym słowem spłoszę ten ulotny nastrój, który zatrzymał się pośrodku izby. Szkoda mi tego nastroju, tej aury, tego płomyczka. Poza tym nie powinienem niczego zmieniać w tym układzie linii prostych. Często odwiedzam świat cioci Marysi i głaszczę stół kuchenny przykryty ceratą. Przy piecu ona; czarne włosy wchodzą jej do oczu, ale nie zwraca na nie najmniejszej uwagi. Jest ładna, widzę po oczach. Zapewne, siedząc tak przy piecu i wpatrując się w błyskający w nieszczelnych drzwiczkach paleniska ogień, wyobraża sobie księcia z bajki? Pałac? Zaczarowany ogród? Na stole karpiele i owsianka, sianko i suszone ćwiartki jabłka. Staram się siedzieć bez ruchu, ale to naprawdę bardzo trudne. Szczególnie, że każdy cień, każdy najmniejszy rozbłysk światła od razu odbija się na jej twarzy.
Czasami jest jej bardzo źle, wiem o tym, chociaż o tym nie mówi. Nie chcę, żeby ciotka rozwiała się gdzieś w przestrzeni tylko dlatego, że moja wyobraźnia jest równie nieokiełznana, co rysy jej twarzy. Chcę ją widzieć, jak wącha zbitą wiecheć kłosokształtną, którą włożyła do wazonu i postawiła na parapecie, żeby mieć w izbie nieco ogrodu. Tak, to przede wszystkim ciekawość: często do niej przychodziłem – robiła mi kanapki, wstawiała wodę na herbatę. Była jak bluszcz – dzięki niej nie byłem narażony na ataki wichrów, dzieliła się ze mną solami mineralnymi, energią i słońcem.
Na podłodze czernieje pogrzebacz – upuściła go w tym właśnie miejscu. Ciotka ma wielką ochotę zamienić się w staroświecką cukiernicę, żeby nie widzieć i nie czuć. Przede wszystkim nie czuć. Wokół jakieś rozmazane plamki. Ciocia nagle przestaje być sobą. Za każdym razem inaczej: a to płacze, śmieje się, błagalnie krzyczy, milczy, a niekiedy tańczy, oderwana od rzeczywistości, ciągle do tej samej muzyki. Czasami dla zabawy utrzymywała się tylko na jednej nodze, a potem na odwrót: druga noga. Wszystko powoli. Zatrzymywała chwile, zamykając je pomiędzy radością życia a chichotem z niego. Szukała pomocy, najbardziej wtedy, gdy narzeczony ją zostawił, gdy była w czwartym miesiącu ciąży. Co było robić. Urodziła córeczkę i oddała rodzinie zastępczej. Nie chciała być panną z dzieckiem, już lepiej być starą panną.
A później Dzidek przyjechał karpia po żydowsku przyrządzić na wigilię, na trąbce zagrać cioci do snu. Szczególną jego specjalnością był szpik kostny z grzankami. Pamiętam, jak jednego razu kręcił się po izbie, wygłaszając jednocześnie wykład na temat właściwego przyrządzania tej, wydawałoby się, tak prostej potrawy. „…jeżeli ugotuje się same kości szpikowe, nawet z dużą ilością jarzyn, to szpik nie będzie miał tego idealnego smaku. Najlepiej jeśli gotuje się kość obrośniętą mięsem, a w garnku prócz pręgi wołowej powinno być jeszcze jakieś inne mięso, dużo jarzyn, zioła; jak rosół będzie esencjonalny, pachnący, to wtedy szpik uzyska właściwy smak. Nie koniec na tym, szpik trzeba koniecznie rozsmarować na grzance. Wcale to nie jest proste, bo grzanka musi być lekko chrupiąca, najlepsza jest z żytniego pieczywa, i ciepła. Odgrzewanie, trzymanie w piekarniku psuje smak. Grzanka musi być ciepła, a szpik gorący. Dlatego gdy grzanki dochodzą, to już trzeba wystukiwać szpik z kości, potem szybko go rozsmarować, nim zdąży ostygnąć, o właśnie tak. I pamiętaj, Waldziu, jeszcze o jednym, nie wolno za wcześnie solić, tu jest sól, proszę samemu posolić, tuż przed włożeniem grzanki do ust. Szpik powinien prawie parzyć usta. Tylko sól, w żadnym wypadku musztarda czy pieprz. Wszystko to zabije ten subtelny, delikatny smak”.
Gdy tylko zacząłem wiercić się na taborecie, wziął ciotkę za rękę i poprowadził do izby na drugi koniec domu. Wyszedłem za nimi na korytarz, stanąłem pośrodku i nasłuchuję. Po chwili usłyszałem jakieś jęki, zawodzenia, stukot i szelest. Ciotka chyba domyśliła się, że podsłuchuję, bo nagle ujrzałem w drzwiach jej rozczochraną fryzurę. Każe mi pójść do siebie:
– Powinieneś się wyspać, jutro idziemy do Staszkówki w gości. Zapomniałeś?
Nigdy więcej już Dzidka nie zobaczyłem.
Kamienistą drogą przed siebie, niewielkie wzniesienie. Pod rozłożystym dębem figurka Matki Boskiej. Ciotka niesie koszyk wiklinowy, ja kopię kamienie, podskakując przy tym radośnie na jednej nodze. Bezchmurne niebo, powietrze ciepłe, przezroczyste, pusto i cicho, natura tylko hałasuje: jakieś ptaki, zwierzęta, owady. Pąki kwiatów pozwalają nam sobie wyobrazić, co wydarzy się w przyszłości. Podążam za ciotką jak cień. Rękę wsunąłem do kieszeni, w której mam ukryty mały scyzoryk.
– A świnki tam będą?
– Będą.
– A krówki?
– Będą.
– A kurczątka, takie malutkie, żółciutkie będą?
– Nie mów tyle, bo cię zjedzą motyle.
Gdy znaleźliśmy się w pobliżu koni pasących się wzdłuż drogi, ciotka wzięła mnie za rękę. Jeden z nich podszedł bliżej. Odskoczyłem, gdy wielkie zwierzę znalazło się tuż przy mnie.
– Nie bój.
– Mogę poklepać gniadosza?
– Może lepiej siwka?
Wyciągnąłem dłoń, natychmiast jednak cofnąłem, gdy koń potrząsnął łbem.
– On chce mnie ugryźć!
– Nie, wcale nie. Ona chce z tobą porozmawiać.
– Skąd wiesz, że to dziewczynka?
– Poznaję po ogonie.
Ciotka poklepała konia po pysku, z obawy, by nie zamarł i skamieniał w rozgrzanym powietrzu.
Piękny dzień, słońce grzeje. Muchy brzęczą, bezładnie krążąc nad grzywami koni. Pocę się i wycieram czoło rękawem kraciastej koszuli.
– Śpieszmy się, bo coraz później się robi, żebyśmy nie musieli po nocy wracać.
Ciotka z werwą pociągnęła mnie za sobą. Przed nami wierzchołek pagórka. Przemyka pszenica, jastrząb uniósł się nad ziemią.
– Musimy z czereśniami wrócić do domu, wejdziesz na drzewo i nazrywasz.
Lubiłem wspinać się na drzewa, z gałęzi na gałąź przeskakiwać. Zaczęło się od tych karłowatych jarzębin, wystarczyło tylko rękami się podciągnąć i już byłeś na gałęzi. Owoce jarzębiny sypały się na ziemię jak korale. Większym wyzwaniem były czereśnie, drzewa z gęsto zarośniętymi koronami; nie było łatwo przedzierać się z jednej strony na drugą. Pomagał przy tym piękny śpiew – koronkowy, zwiewny, ptasi, figlarny, rozchwiany. Ściszony! Małe nutki. Rajem zaś zawsze był sad pana Wilgi. Różnorodność grusz i jabłoni. Na co miało się ochotę, na jaki owoc ślinka leciała, wystarczyło wspiąć się wysoko. Oczywiście wszystko zależało od wielkości i koloru jabłka albo gruszki. Jak na przykład za zielone czy za czerwone, to może trochę dalej. I dobre były gałęzie po bokach, ale nie za daleko, przy pniu i tak do połowy konara, ale po prawej stronie przy pierwszych liściach był zawsze spory ruch, ktoś ciągle wchodził i wychodził, przeważnie spóźnione dziewczyny z koszykami. Nie lubiłem też zrywać z wykręconą na lewo lub prawo głową i nie chodziło tu nawet o patrzenie, tylko o podmuch wiatru. Zresztą nie ukrywam, że lubiłem widzieć i ręce, i twarze dziewczyn. Oczywiście najlepsze były koleżanki z tej samej klasy. Na jednej z gałęzi jest mnóstwo owoców. Żebym tylko nie utknął w pajęczynie. Nie każdy lubi mieć przed nosem same liście. Już lepiej mieć więcej miejsca na nogi. Niemniej skrajna gałąź bardzo obrodziła, to moja gałąź, na niej się umościłem wygodnie. Ciekawe, że w dobrym tonie było mówić, iż zajęte miejsce na drzewie nie ma większego znaczenia.
Idę ci raz obok plebanii i myślę, że najsmaczniejsze jabłka rosną w księżowskim sadzie. Rozejrzałem się chytrze po okolicy, za ogrodzeniem spacerują rozkrzyczane pawie. Ale co tam, nie trzeba się bać pawi, pokrzyczą, ogony jak wachlarz rozłożą na całą szerokość i tyle. Przeskoczyłem przez płot, wetknąłem za pas pawie pióro i już jestem na drzewie, gdy nagle widzę księdza. Idzie rozgniewany, spieszy się i krzyczy. Już nie zdążę uciec, nie ma jak zerwać się z drzewa.
– Po co tak trzęsiesz gałęzią – mówi do mnie. – Nie widzisz, ile jabłek pod drzewem leży? Złaź szybko, weź, ile uniesiesz, i pędem do domu, żebym cię tu już więcej nie widział, łobuzie!
Szybko ruszyłem przed siebie, zostawiając po prawej stronie białe chmury. Ciotkę spotkałem pośród czasu płynącego leniwie. Ruszyliśmy jeszcze inną drogą, niezbyt odległą, pustą i gościnną. Po pewnym czasie ciotka spojrzała na swój maleńki zegarek przypięty paskiem do nadgarstka lewej ręki. Akurat znaleźliśmy się nad rzeką pogrążoną w słońcu. Na postrzępionych skałkach, kamieniach i skrawkach płaskich żwirowych poletek opalają się nagie ciała. Kobiety, mężczyźni, dzieci… leżą w niedbałych pozach, leniwie przechadzają się, kąpią. Niektóre obrazy wyglądają jak sesje z najlepszych katalogów. W bikini blondynki, wysokie, ale nie za bardzo, szczupłe, ale nie kościste. Te, które nie są w bikini, ćwiczą jogę. Mężczyzn też nie brakuje. Przeważnie świetnie zbudowani, z gęstymi brodami, umięśnieni, bez koszulek. Prężą się, rąbią drewno na ognisko. Jakiś kundel goni własny ogon. Widzę też sąsiada, pan Ludwig przywołuje nas, ale ciotka stanowczo odwraca głowę i mnie też każe nie patrzyć się w tamtą stronę. Ona zna Irotę, wie, jaki z niego kawał chuja, że zawsze, przy każdej okazji dobiera się do niej, specjalista od stymulowania łechtaczki odpowiednimi ruchami kolistymi. Lecz dla ciotki najważniejsze jest w tych sprawach naprowadzanie, zaskakiwanie, rytm, zwielokrotnianie, znakowanie, ramowanie, warstwowanie i sygnalizowanie. Tylko że sąsiad nigdy nie potrafił doprowadzić jej na skraj orgazmu. Wygląda zbyt niezbornie i koślawo, żeby nie powiedzieć śmiesznie. Zresztą ona teraz nie myśli już o tych rzeczach. Jak tylko wróci do domu, weźmie się za dzierganie, będzie szydełkować, haftować, projektować dzianiny i sprzedawać je we własnym sklepie, w którym półki zapełnione będą dobrej jakości oryginalnymi włóczkami. Stworzy klub dla dziewiarek, pasjonatek rękodzieła, gdzie napiją się kawy, zjedzą ciastko, dokąd przyjdą z robótkami, wzorami, projektami. Ale póki co tkwi w pozornej anonimowości swych kontaktów z otaczającym ją światem, jakby za matową szybą, dzielącą ją od ludzi. Właśnie ta przeszkoda stała się dla jej żywej wyobraźni podnietą do snucia domysłów, ba… całych niesamowitych historii o tym, kto i dokąd podąża ulicą. Z czasem wyostrzyła uwagę, naiwne bujanie w obłokach fantazji zostało zastąpione solidną obserwacją. Może jedną z przyczyn były tu wspomnienia młodości, kiedy oddała pierworodne dziecko do adopcji, jego krzyż stał się jej krzyżem, jego poniżenie i hańba publiczna – jej poniżeniem i hańbą publiczną. Taki jest ludzi porządek. Tak to muszą odczuwać otaczający ich ludzie. „A duszę Twoją miecz przeszyje”. Chociaż to cierpienie jest jej własne, choć dotyka ją samą w głębi jej macierzyńskiej istoty, to jednak pełną prawdę o nim wyrażają, mówiąc, że jest „współcierpieniem”, że należy do tej samej tajemnicy i stanowi poniekąd jedność z cierpieniem pierworodnego dziecka.
Ciotka dobrze znała drogę, znała też dobrze miejsce, w którym należało naruszyć granice prywatności, by bezwstydnie podglądać życie sąsiadów. W środku otaczającego szosę z obu stron lasu była wąziutka przecinka. Kiedy przeszło się nią dwadzieścia, może trzydzieści kroków, znów po prawej stronie widać było gąszcz krzewów zarastających głęboką rozpadlinę, lej. Trzeba było wejść między te krzewy, aby w chaszczach, wśród liści i badyli wyczuć pod stopami równą, piaszczystą skarpę. Tu należało już zachować ostrożność: pod jednym z krzaków rozpościera się babka z piasku, która raz zobaczona, przestaje istnieć w umyśle, zabrana przez wodę. Ale jeśli wykonana babka z piasku wywoła wzruszenie i stanie się obrazem w wyobraźni, może się ukazać po latach, przypadkowo, kiedy znowu podobna emocja nas poruszy.
Tak, widzę dokładnie ten autobus, którym do Tarnowa jechaliśmy w upalny dzień. Szyby w oknach szeroko uchylone na nic się zdają. Ciotka wzięła mnie z sobą, żeby syna odwiedzić w kryminale. Za co on się znalazł w odosobnieniu, trudno powiedzieć. Pamiętam, że milicja któregoś dnia pojawiła się w domu i ściągnęła go ze strychu, na którym się ukrywał. Ciotka przez parę dni chodziła tam do niego na górę z jedzeniem, nocnik opróżnić, pocieszyć, a kuzyn siedział cicho i bał się każdego skrzypnięcia drzwi. Co on wtedy narozrabiał, nie wiem. Chojrak był, to zapewne, do bitki gotowy w sekundzie. Niejednemu nakładł po mordzie, bo do wypitki, do wybitki skory, że hej. Nieraz mi powtarzał, że nie ma na co czekać, zawsze trzeba być pierwszym, z zaskoczenia brać każdego pod włos. Teraz siedzi za szybą skruszony, głowa pochylona, łepetyna ogolona do łysa. Ciotka papierosy mu podaje, herbatę. Do wyjścia niedużo już mu zostało, co rano zawzięcie odlicza dni. Odgraża się, że jak wyjdzie, to wszystkim pokaże, które pół dnia krótsze, jeszcze wszyscy go popamiętają, wyrówna wszystkie rachunki. Tylko ciotka go uspokaja, żeby się tak nie denerwował, wszystko się jakoś ułoży, nie ma się co mścić, przecież łatwo z powrotem do więzienia wrócić. Ciotka mówi, że pracę mu załatwiła, jak tylko wyjdzie, u pana Rossy studnie będzie kopał, głębinowe, zleceń jest dużo, ludzi potrzeba do roboty, wszystko będzie dobrze. A kiedy usłyszeliśmy słowa, że to już koniec widzenia, ciężkie drzwi obrotowe poruszyły się. Twarz ciotki zajaśniała, oczy zabłysły, usta rozchyliły się lekko, policzki się zarumieniły jak u malutkiej wstydliwej dziewczynki.
– A skoro już jesteśmy w mieście – mówi ciotka – to chodźmy do filharmonii.
Gdy tylko znaleźliśmy się w sali koncertowej, okazało się, że brakuje wykonawców. Ciotka zajęła miejsce z tyłu orkiestry – trójkąt, na którym ma grać, wydaje piękny dźwięk. Mnie zaproponowano skrzypce. Tylko że ja nigdy na żadnym instrumencie nie grałem, no może poza gitarą: Dom wschodzącego słońca. Mieliśmy wykonać Fantazję polską gis-moll op. 19 Paderewskiego, ale ciotka stwierdziła, że skoro ze mnie żaden wirtuoz, to ona sama wykona Lessela Fantazję e-moll op. 13 na fortepian, gdyż w tym utworze są takie fajne plumkania, które ona bardzo lubi. Zaczęła grać pięknie, z należnym poetyckim wyczuciem. Ja zająłem się nagrywaniem koncertu. Włączyłem magnetofon. Niestety po bisie okazało się, że taśma rozwinęła się ze szpuli. Nic nie wyszło z rejestracji dźwięku. Po koncercie ciotka na moment zostawiła mnie samego, by pójść do kiosku po bibułki. Stoję, czekam, rozglądam się, jakiś ogromny plac, nie za bardzo znam to miasto. Jeszcze instrumenty ciążą mi, bo wiolonczela jakaś ogromna, waltornia, nie chcę tych instrumentów odkładać, żeby się nie pobrudziły. W końcu dzwoni ciotka i pyta, gdzie jestem, bo nie może mnie znaleźć. Mówię jej, że na Bagnistej czy Liściastej, sam już nie wiem, ulica jest w stanie nieustannej wojny. Z jednej strony szlachetni Liścianie, z drugiej – wstrętni Bagniści. Nagle pojawił się rower. Usiadłem na nim. Chociaż plątały mi się nóżki, zacząłem jeździć bez opamiętania wokół ciężkowickiego rynku.
I pewnie jeździłbym tak do usranej śmierci, lecz nagle ciotkę ujrzałem całkiem pijaną, jak wraca do domu. Wraca do mieszkania. Stanęła w przedpokoju.
– Jest mi cholernie zimno – mówi do siebie. – Nie mam dla kogo jeść kolacji. Nie mam dla kogo ścielić łóżka. Nie mam dla kogo zamykać drzwi. Ta izba miała być radością, a stała się grobem. Nie czuję się samotna. Nie. Nie cierpię. Zmarnowałam dwa lata, które mogłam jeszcze spędzić z synem i matką. Byli tacy szczęśliwi. Mogę wracać do domu pijana o piątej nad ranem. Z facetem. Spać tu z facetem. Z wszystkim facetami świata. A wracam pijana o dwudziestej trzeciej. Bez faceta. Układałam sobie jakąś moralność. Układałam sobie siebie, budowałam sobie sens. Tak blisko już byłam. Chciałam wszystko zmienić. A potem… przecież nie chciałam być lepsza niż oni. To by było wobec nich nie w porządku. Nie chciałam mieć większych szans. Na nic nie patrzę. Niczego nie pamiętam. Czy kochałam matkę? Nie płaczę. Nie cierpię. Nie czuję nic. Zupełnie nic. Nie brakuje mi jej. Nie tęsknię. Czuję jedynie pustkę. I poczucie winy, które wypala od wewnątrz. Straciłam tyle lat. Kiedyś tyle lat uciekania od niej, potem tyle lat mijania się w progu. A przecież ją kochałam… przecież kochałam.
Po śmierci jej matki ciotka się rozchorowała. Zawsze wiedziała, kiedy było coś nie tak. Miała zawsze takie ciepłe dłonie. Spokój. Ostatnio nie mogła znaleźć swojej izby.
– Nie wiecie, gdzie jest moja izba? Wydaje mi się, że Jakub w niej jest, że Jakub ostatnio na mnie patrzył. Oczami bym jadła, nie mam siły pościelić sobie łóżka. Ja tu już nie mieszkam, możecie mieć wszystko, co chcecie. Boże, nie podlałam kwiatków. Przepraszam. Musiały zwiędnąć. Boże? Jesteś? Przecież przed chwilą byłeś. Boże? Masz chwilkę, chciałabym porozmawiać? Boże. Boże, kocham cię. Boże, chciałam cię przeprosić. Że się rozchorowałam, że nie mogę jeść. Że w ogrodzie nie mam siły już pracować. Jakubie, przepraszam, że tak mało z tobą rozmawiałam. Kocham cię. Wiem, że nigdy ci tego nie mówiłam. Nie miałam czasu. Ale kocham i dopiero teraz widzę jak bardzo. Boże, chciałabym, żeby Jakub wrócił. Zrobię mu kanapki i herbatę. Boże, niech wróci, tak bardzo za nim tęsknię.
Przypomniała sobie, że kiedyś, bardzo dawno temu, miała niezawodne lekarstwo na ból. Wystarczyło wtedy jedno pociągnięcie i ból przechodził w otępienie, pewną hipnotyczną fascynację widokiem krwi, własnej krwi.
– Boże, kiedy wróci Jakub? Długo go nie ma, chciałabym wiedzieć, kiedy będzie z powrotem? Boże, nie pozmywałam, przepraszam. Ale za chwilę pozmywam. Boję się. Nie mogę spać. Zawsze nie mogłam spać, ale teraz nie mogę jeszcze bardziej. Boję się, kiedy jest cisza. Kiedy jest jasno i kiedy jest ciemno. Jakubie, pamiętam, że też się bałeś. Kiedy miałeś jakieś problemy, zostawałeś sam w domu, czasami się bałeś, nie chciałeś wychodzić na korytarz. Czasem płakałeś, a ja nie wiedziałam czemu. Nie przez tatę, bo ojca nigdy nie poznałeś. A potem cię zamknęli i długo nie pozwali odwiedzać. Boże, czemu te wszystkie ściany stoją tu jeszcze? Boże, nienawidzę tej izby. Po co ja się urodziłam? Lepiej było się w ogóle nie urodzić.
[…]
[całość można przeczytać w numerze]