Coraz częściej zaczynamy wspominać, zaczynamy się dziwić, że kamień ostatecznie trafia w lustro i ta relacja ma swój nieuchronny kres.
Nie mogę powiedzieć, że go nie znałem, ale też nawet na myśl mi nie przychodzi, że znałem go.
Któregoś jesiennego popołudnia pod koniec XX wieku, podczas jednej z moich licznych na ów czas wizyt w Warszawie, błądziłem – jak to zawsze się zdarza – w przejściu podziemnym skrzyżowania Alei Jerozolimskich z Marszałkowską. Czy to w drodze na ulicę Widok, czy w drodze z ulicy Widok, dość powiedzieć, że późnym popołudniem, krążąc pod ziemią w poszukiwaniu właściwego wyjścia, mniej więcej w tym jednym szczególnym miejscu, gdzie chodnik rozdziela się na dwa trakty, przedzielone konstrukcją z okrągłymi prześwitami, nieoczekiwanie w gęstym tłumie, sunącym w obie strony, zobaczyłem nadchodzącego z przeciwka Tadeusza. I on zobaczył mnie. Ucieszył się, jakby nigdy nic; chociaż nie mógł wiedzieć, że akurat byłem w Warszawie, doceniał traf, jaki się nam przydarzył, opowiedział o jakimś koncercie jakiejś grupy, nawet chyba zapytał, czy przyjechałem na ten koncert, pożegnał się i poszedł. Byłem wtedy czymś zasmucony (coś poszło nie tak, cały przyjazd zdawał się niepotrzebny), a spotkanie to tchnęło we mnie dobrego ducha. Jego przypadkowość była tak nierzeczywista, że należałoby nawet powiedzieć, że zakrawała na cud. Oczywiście – świecki.
Takie właśnie miałem relacje z Tadeuszem Komendantem – nierzeczywiste, przypadkowe i nienatrętnie przyjazne. Oto więc kilka obrazków, jakie przychodzą mi na myśl.
Zobaczyłem go po raz pierwszy (tu pamięć snuje własne nici narracji) w drugiej połowie roku 1981, tuż przed wiadomym stanem, na tajemniczym i dziś całkiem niezrozumiałym zjeździe (chyba) młodych (chyba) pisarzy w Poznaniu. Czas był burzliwy i wzniosły, wokół strajki i protesty, a na forum zjazdu debaty, między innymi na temat: kiedy jest się pisarzem, a kiedy literatem. Nieoczekiwanie wybuchła awantura, rodzaj ataku grupy dziarskich młodzieńców na krytyka Tadeusza Komendanta. Ten bronił się publicznie, odbijając zarzuty jak piłeczkę pingpongową, energicznie – ale jedyne, co zapamiętałem, to jego skórzane buty, wysokie, ponad łydkę, wiązane starannie, też wysoko, może nawet z jakimiś frędzlami. Może też miał na sobie zamszową kurtkę traperską (tak mi się przynajmniej roi), w każdym razie przypominał niezłomnego człowieka gór, brakowało mu tylko czapki z lisią kitą. Awantura nie miała końca, przeniosła się potem w kuluary… Patrzyłem na to wszystko – zresztą do dziś na zjawiska towarzyszące literaturze tak patrzę – z niedowierzaniem. I niezrozumieniem.
Pamiętam, z jakim uporem domagał się możliwości napisania przedmowy do książki Trzy razy (w zainicjowanej przez „Twórczość” serii Nowa Proza Polska). Trwała jakaś dyskusja (być może u Jerzego Lisowskiego, być może u Renaty Zdanowskiej), podczas której rozmawialiśmy o książce, i Tadeusz co kilka minut zaznaczał dobitnie, że to on, on właśnie musi napisać ten wstęp.
Pamiętam, że potem czytałem jego tekst tuż po napisaniu i nie podobało mi się zakończenie. Uważałem i do dziś uważam, że każdy może napisać, co chce i jakie chce wnioski wyciągnąć ze swoich przemyśleń, ale akurat nie przypadło mi to do gustu, więc nie omieszkałem go o tym poinformować. Zdusił to w sobie.
Sprawa miała swój ciąg dalszy. Mieliśmy okoliczność powędrować na kilka dni do Słowenii (razem z Krzysztofem Bieleckim, który na Festiwal Vilenica wiózł nas swą ukochaną mazdą). Tam, podczas jednej z rozmów, powrócił temat przedmowy i mojej dezaprobaty czytelnika-autora, a wtedy Tadeusz niespodziewanie zripostował: „Ale czytałeś wersję w książce? Przecież zmieniłem zakończenie”. W książce – o, wstydzie – nie czytałem, zachowując na dnie serca małe niezadowolenie. I pamiętam, że go wtedy uściskałem, zapewniając, że nie chciałem ingerować w jego tekst, on zaś z pełną klasą zapewnił, że nie napisał niczego, czego by nie chciał napisać. Byłem wzruszony. Do dziś doceniam jego ukłon w moją stronę.
Szybko wykorzystałem tę miłą atmosferę, jaka na chwilę zaistniała, i wyłudziłem od niego książkę Kamień i lustro, wraz z dedykacją. Z całą odpowiedzialnością napisałem „wyłudziłem”, bo autor tego osobliwego dzieła z borgesowkich ogrodów o splątanych ścieżkach opierał się długo, ale w końcu zezłościł się i uległ. Zanudziłem go. (Trochę wstyd, ale rzecz warta wszystkiego).
Udało mi się również ściągnąć go do Szczecina na promocję książki Bulgulula. Zarzekał się, że przyjeżdża tylko dlatego, nigdy jeszcze nie był w Szczecinie, a bardzo jest ciekaw miasta. Byłem jego cicerone, a miasto pokazało mu się z jak najgorszej strony. Wciąż widzę jego, co i rusz pojawiające się na twarzy, zdumienie. Nie omieszkał potem w laudacji (a także w rozmowie na antenie Radia Szczecin) opowiedzieć o swoich miejskich doświadczeniach (na przykład, jak to pani w Muzeum Historii Szczecina kazała mu zdjąć marynarkę, bo wierzchnie okrycie należało zostawić w szatni, a miał na sobie tylko marynarkę), by stwierdzić na koniec, że tak groteskowa i na swój sposób przerażająca proza mogła powstać tylko w tym niepojętym mieście.
Ostatni raz spotkałem go w roku 2005, bez wątpienia mało przypadkowo, bo w lokalu redakcyjnym na ulicy Wiejskiej, ale całkiem nieoczekiwanie – krótkie zwarcie dwóch elektronów, błysk, po czym znów swobodne dryfowanie w przestrzeni.
Przyniósł reedycję na CD jedynej, na swój sposób wyjątkowej, płyty grupy „Dżamble”, wypuścił w moją stronę sondę, że to całkiem dobre kawałki, a kiedy wyraziłem swój zachwyt tą muzyką, znaną mi jeszcze z winylowej wersji i głośników mono, dał się ponieść własnej fascynacji i przez chwilę opowiadał wyłącznie o piosenkach. Tylko tę rozmowę o „Dżamblach” zapamiętałem (jeśli nie liczyć rzuconej na boku ironicznej uwagi o modnym słówku „lacze”, zwłaszcza wolne „lacze” – czyli „łącze” bez znaków diakrytycznych, nieobecnych wtedy w języku komputerów), cóż, zapewne również „sitem płynął, po morzu płynął, sitem płynął po morzu”. Jakiś czas później przyszło mi na myśl, że on chyba nie znał wcześniej „Dżambli”, chociaż niewątpliwie znał Dżamble, jak by mógł ich nie znać. Ale to niczym niepoparte wyobrażenie. O, Timbabalu!
W 2008 roku napisał nie tyle polemiczny i nie tyle żartobliwy, co po prostu korespondujący z moim cyklem felietonów Stamtąd, prezentujący jego ogląd sytuacji – felieton Stąd. Pierwszy raz w życiu, na razie jedyny, ktoś zadedykował mi swój utwór (nie tylko w przenośni, ale i wprost). Zderzyły się atomy…
Ostatnie, już tylko wirtualne spotkanie miało miejsce 28 grudnia 2012 roku, kiedy – oczywiście całkiem niespodziewanie – napisał do mnie e-mail, zaczynający się tymi słowami: „Darku, Jak wiesz, u nas teksty z sąsiednich działów czyta się – wstydliwie – po opublikowaniu numeru; nie byłem godzien, abyś ubogacił mnie swoją prozą przed jej drukiem. Ale teraz przeczytałem i uważam, że monolog o tym, że to wszystko przez facetów, którzy nie znają orgazmu, jest mistrzostwem świata…”. Nakarmił mnie, jako autora, całkiem bezinteresownie.
Tyle tylko obrazków zdołałem przywołać z pamięci. Dodać na koniec muszę, że nie wszystkie moje literackie poczynania akceptował, na przykład zrugał mnie bezlitośnie za Mna, informując, że go takie wypociny w ogóle nie interesują. Jego prawo.
Czy mogę powiedzieć, że znałem Tadeusza Komendanta? Z całą pewnością – nie. Że wiem o nim cokolwiek? Wiem niewiele i tyle, co nic. Może jednak ważniejsze jest co innego, to, że mogę powiedzieć, że go pamiętam.