doktor Tadeusz Komendant podczas zajęć z poetyki
na Uniwersytecie Warszawskim powiedział
wskazując na mnie – oto żywy poeta – i polecił
studentom zanalizować mój wiersz
wsłuchiwałem się w ciszę odwróciłem
wzrok ku oknu leniwe
płatki śniegu przebijały się przez szarość
poranka wirując w powietrzu
nieśmiały uśmiech dziewczyny z czwartej
ławki kazał mi rozstać się z bielą
czekałem na jej słowa
na ważką analizę
zapisanych niegdyś snów
– czy pan zawsze pisze takie smutne wiersze – zapytała
a płatki śniegu
dalej i dalej
miarowo i lekko
„Rozmawiałem z nim tylko ten jeden raz…”
Ja przez grubo ponad dziesięć lat widywałem go najmarniej raz w tygodniu. Jestem szczęściarzem?
Piliśmy tak dużo i intensywnie, że zastanawiam się, skąd braliśmy czas i siły, by jeszcze coś czytać, coś pisać. Albo, jak w przypadku Tadka i Krzysia Rutkowskiego, prowadzić zajęcia na Uniwersytecie Warszawskim.
Pogaduchy przy alkoholu były przyjemne, ale – jak po kilku latach marudził Tadeusz – dość bezpłodne. Więc wymyślił, jak temu zaradzić.
– Słuchajcie – obwieścił któregoś wieczoru. – Dość tych miłych, acz dość jałowych igrzysk hedonistycznych. Niebezpiecznie zbliżamy się do intelektualnego upadku. Proponuję, by co drugie nasze spotkanie odbywało się w formie seminarium, wykładu lub wieczoru autorskiego. Czyli kulturalnie żeby było i intelektualnie. Może byśmy zaczęli za tydzień. Będę miał nową płytę Leonarda Cohena i proponuję, byśmy jej posłuchali przy butelce whisky.
Przyjęliśmy pomysł Tadeusza z aplauzem. Czyli aprobująco wychyliliśmy szklaneczki. Tylko trochę rozminęliśmy się z Tadeuszowymi intencjami. Jakiś błąd był w przekazie, bo i owszem, w następnym tygodniu wysłuchaliśmy nowego Cohena. Tyle tylko, że niezupełnie przy butelce whisky, bo każdy przyniósł swoją. I tylko kłopot był ze Zbyszkiem Mikołejką. Bo Zbyszek zaraz po przyjściu obwieścił, że rozstaje się ze zgubnym zwyczajem picia alkoholu. I postawił przy swoim krześle siatkę z kilkoma puszkami Red Bulla. Smród tego napoju powodował, że nikt nie chciał obok niego siedzieć.
Ale po tej początkowej wpadce te intelektualne spotkania ruszyły.
Spieraliśmy się o mniej lub bardziej istotne sprawy. Na przykład o Henryka Berezę. Tadeusz miał do niego stosunek pełen nieomal czołobitności (a może raczej to czułość była?), a ja uważałem pana Henryka za literackiego hochsztaplera. Te spory, czasem bardzo gorące, nie przeszkadzały nam po chwili wspólnie łyknąć whisky lub wódki.
Te rozmowy i kłótnie z Tadeuszem miały w sobie swoisty urok. Nawet jeśli uważałem, że mówi od rzeczy, że nie ma racji, to mówił zazwyczaj pięknie i mądrze. Słuchając go, uczyłem się.
15 maja 1990 roku napisał list. „Antku, Witkacy w takich sytuacjach wysyłał wierszyk Do przyjaciół gówniarzy. Nie mam skłonności do wiązanek, choć należałoby się, zatem kilka słów mową niewiązaną…” – tak się list zaczynał. Kończył się jeszcze mocniej: „Ten list jest zamiast pożegnania. Powitania nie będzie. Pozwolisz, że nie rzucę ci się na szyję ani w kawiarni «Czytelnika», ani gdziekolwiek indziej”. Pomiędzy tymi dwoma skrajnymi akapitami zarzucał mi donosicielstwo, napisanie tekstu na polityczne zamówienie Michnika, chęć wyrugowania z rynku miesięcznika „Twórczość” i inne drobiazgi.
Co spowodowało gniew przyjaciela? Otóż w „Gazecie Wyborczej” opublikowałem artykuł Pożegnania, powitania… Poświeciłem go tekstowi Jerzego Lisowskiego z 1982 roku, w którym naczelny „Twórczości” odżegnywał się od byłego kolegi redakcyjnego Zdzisława Najdera. Najder został wtedy dyrektorem Sekcji Polskiej Radia Wolna Europa i w Polsce został skazany na karę śmierci. Wydawało mi się – i o tym pisałem – że w takim momencie odcięcie się od Najdera nie było w porządku. No i Tadeusz, lojalny członek redakcji „Twórczości”, się wściekł. Bywa.
Ale czasami ludzi więcej łączy, niż dzieli. Po kilku tygodniach, po kilku dość trudnych rozmowach schował urazy. Niezbyt prędko i niezbyt chętnie, ale jednak. I znów, jak dawniej siedzieliśmy przy niskim stoliku w jego pokoju, wychylaliśmy kolejne procenty pojednania i paliliśmy papierosa za papierosem. A w tle leciała jego ulubiona wówczas płyta Nicka Cave’a And the Ass Saw the Angel.
A mój tekst? Może dziś bym go nie napisał. Albo napisałbym go zupełnie inaczej.
– Wiesz, napisałem coś takiego. Ty znasz ludzi z krakowskiej Oficyny Literackiej. Może by to wydali? Spróbujesz im toto podrzucić? – zapytał nieśmiało. Już sam fakt, że Tadeusz prosi o coś nieśmiało, zachęcał do lektury.
Ten maszynopis to książka Lustro i kamień. Prywatny sylogizm. Rzecz dziwna, niepokojąca. Rzecz podniecająca. We wstępie do niej Ryszard Przybylski napisał: „W niezwykłym uniesieniu humanistycznego rozumu, cytując tekst prowincjonalnego Gustawa, który nie zechciał zostać prowincjonalnym Konradem, chociaż w roku 1946 okazji ku temu nie brakowało, Komendant z radością dokonuje odkrycia, że formy myślenia «prostaczka», narzucone mu przez normy obowiązujące w prowincjonalnej wspólnocie, pokrywają się z modelowym zachowaniem bohaterów narodowych arcydzieł. Wiedza o kulturze potwierdza w ten sposób przedziwną, niemal nadprzyrodzoną współzależność między chłopakiem z zapadłej wioski a mitycznym protagonistą wspólnoty. To, co zostało przez mit wyniesione na niebo, korzeniami sięga ziemi wioskowej, zapyziałej prowincji. Hermeneuta odkrywa tedy, że między dzisiejszym życiem a prawdą romantycznego mitu nie ma rozziewu; że historia każdego współczesnego człowieka jest Literaturą. Warto więc było Tadeuszowi Komendantowi potraktować teksty prowincjusza z całą powagą, podszytą, co prawda, szczególnego rodzaju przewrotnością, ocierającą się o wyrafinowaną kpinę. Ale w końcu w naszym kręgu kulturowym mądrość rodzi się na prowincji, gdzie nie zatracono jeszcze pradawnej wrażliwości. Tyle, że ginie ona czasami w anonimowych zapiskach zamkniętych w kufrach wyrzuconych na strych”.
Ewa i Henryk, szefowie Oficyny Literackiej książką się zachwycili. I wydali już w następnym roku.
Nie rozumiem, dlaczego ta fascynująca opowieść jest dziś zapomniana. Nie ma o niej nawet pół zdania na poświęconej Tadeuszowi stronie Wikipedii.
Mieliśmy ambicję, by to skromne zakonne pismo coś znaczyło w polskiej kulturze. Zarówno ze względu na zamieszczane w nim teksty, jak i na dobór autorów. Kiedyś więc poprosiłem Tadeusza, by napisał o Witoldzie Gombrowiczu. I Tadeusz napisał smakowity tekst. Cenzura państwowa to puściła. Ale my oprócz „normalnej” cenzury mieliśmy także cenzurę kościelną. I ksiądz cenzor zakonu Michaelitów esej Tadeusza zatrzymał. Dostałem od niego piękne pismo, że „tekst ten nie może być opublikowany, bo Gombrowicz nie był ani dobrym Polakiem, ani dobrym katolikiem”.
Pismo kościelnego cenzora wydawało mi się na tyle absurdalne, że oprawiłem je w ramki i 14 października podarowałem Tadeuszowi na urodziny. Obrazek długo wisiał u niego na ścianie.
– Moje nazwisko? – zapytał. – No na przykład Komendant.
Taksówka nie przyjechała.