Rezolucji „w stanie wyższej konieczności” wypichcił mało; znam dwie. Wyżej przywołana, z 1981 roku, uchwalona z powodu wprowadzenia w sierpniu, na pół roku przed stanem wojennym, reglamentacji wódki i papierosów – uległa zapomnieniu; lepiej pamięta się rezolucję Komendanta o konieczności powołania Ligi Obrony Poezji Polskiej przed Zbigniewem Herbertem z roku 1988. Żartobliwe, może odznaczają się przenikliwością rozumienia momentu historycznego, ale są też świadectwami dołączania Tadeusza – mówiącego przemyślnymi niedopowiedzeniami albo erudycyjnymi przypowieściami outsidera – do wspólnoty młodoliterackiej. Spotykaliśmy się w połowie lat siedemdziesiątych jako słuchacze, a potem referenci sesji literaturoznawczych oraz jako uczestnicy mityngów i sympozjów młodopisarskich, szczególnie intensywnych po wybuchu karnawału „Solidarności”. Tadeusz po debiucie, szkicu o poezji Rafała Wojaczka („Nowy Wyraz”, 1973), mógł użyć pióra jako krytyk towarzyszący współczesności, chyba nawet pokoleniowy, lecz ten gatunek refleksji właśnie zanikał. Formowanie młodej literatury odbywa się w gorącym tyglu sporów i polemik, w tygodnikach literackich, ale zanim pokolenie ’76 napisało ważne wiersze, powieści i dojrzało do samookreślenia – nastał stan wojenny. Czas ten wydał nie nadające się do tego czasopisma podziemne i zakończył żywot tygodników literackich. Miesięczniki, długodystansowa „Twórczość”, informacyjno-recenzenckie „Nowe Książki”, nie mogły oddać się bieżącym dyskursom i sporom o wartości, nie można też było liczyć na wkładki do dzienników, podporządkowane rynkowi, czytelnictwu i reklamie. Tadeusz, w poczuciu socjodramy, w latach 1991–1992 wiązał jeszcze nadzieje z dwutygodnikiem nomen omen „Potop”, późniejszym nieregularnikiem „Przegląd Literacki”, ale inicjatywa Janusza Maciejewskiego okazała się łabędzim śpiewem.
Młoda literatura utraciła możliwość przeglądania się w lustrze krytyki pokoleniowej, lecz Tadeusz nie poniechał swoich pasji hermeneutycznych. Służyły one z czasem już nie tyle analizie i interpretacji dzieł literackich, ile – duktem zapośredniczenia w literaturze, za pomocą wehikułu literatury – wyjaśnianiu świata i samopoznaniu. Na pułapie filozoficznym, antropologicznym i bezwarunkowo egzystencjalnym, czyli, reasumując, mądrościowym. Tadeusz uczciwie założył, że wstępnym warunkiem intelektualnego dążenia do pełni światoobrazu i skuteczności samopoznania jest szczerość, to znaczy graniczne wyzbycie się złudzeń. Nigdy nie użył protez religii, do Boga odwoływał się rzadko i trwożnie, nie unosił zasłon, nie naruszał tajemnic. Był tylko zdziwiony doświadczaną labiryntową strukturą rzeczywistości i meandryczną naturą człowieka. Nie wykluczał, że ekspresję rzeczywistości i natury człowieka może przynosić postmodernizm, w czym był romantykiem; zniósł nawet aporie romantyzmu i dekonstrukcjonizmu. Ustanowiło to komplementarność jego książek autorskich – Zostaje kantyczka. Szkiców z pogranicza czasów (1987) i Upadłego czasu. Sześciu esejów i pół (1996) – z przekładami Francuzów: Foucaulta, Bataille’a, Lacana (tłumaczył też między innymi Boulengera i Quignarda), nie mówiąc już o własnych szkicach z tomu Michel Foucault w poszukiwaniu siebie (1994). Dołączył do wyrafinowanych smakoszy całoczłowieczeństwa w jego obsesjach i transgresjach, perwersjach i wzniosłościach, gdzie dzikie strony natury ludzkiej, popędy płci, skryte żądze egzystencji nie pozbawiają nas głębokich doznań rzeczywistości celowej, pięknej i dobrej. A jeśli nie doznań, to tęsknot za nimi.
Życie i pisanie nie było dla niego sprawą formy; było wędrówką inicjacyjną, prywatną i ryzykowną, niepewną sukcesu, czyli odkrycia sensu, osiągnięcia świeckiego czy świętego zbawienia. Na takiej wędrówce trzeba przewodnika; szukał go wśród autorów i narratorów. To tutaj biją źródła Komendantowego rozumienia arcydzieła nie dającego się sprowadzić do mistrzostwa języka, kunsztu warsztatu, oryginalności stylu, wolności wyobraźni, widma wyrazu świata przedstawionego. Znaczenie niezbywalne miało według niego autentyczne doświadczenie życiowe i zarazem metafizyczne, przedustawne wobec języka i formy: wiarygodny zapis czyjejś własnej wędrówki inicjacyjnej, stanowiący dla czytelnika pomoc w osobistym doświadczaniu labiryntowej struktury rzeczywistości i meandrycznej natury człowieka. Niechby i tekst-pretekst był nieporadny i naiwny, byle wybawiał od bezsensu i rozpaczy. Bezpośrednio i czysto ukazuje to Lustro i kamień (prywatny sylogizm) (1994), opowieść-traktat Tadeusza hermeneuty, oprawiona wysokim esejem-komentarzem edycja autentyku, pamiętnika miłosnego sprzed kilkudziesięciu lat. Podobne znaczenie przypisywał niektórym powieściom nurtu chłopskiego i tak zwanej rewolucji artystycznej, ogłoszonej przez Henryka Berezę, nie mówiąc już o klasykach, Leopoldzie Buczkowskim czy Marianie Pankowskim. Uczestniczyłem także w jego innych prywatnych sylogizmach, gdy w listopadzie 1981 roku w moim ówczesnym poznańskim mieszkaniu pochylaliśmy się nad zaginionym dziś maszynopisem niewydanej powieści Zbigniewa Loby Wędrowałem w ciemności albo gdy w czerwcu 1994, w Dniu Dziecka, był moim gościem w Poznaniu na sympozjum o wierszach-dzieciach Wincentego Różańskiego i gdy odwiedziliśmy poetę-dziecko w jego pracowni jednoczesnej z jadalnią i sypialnią na Ostrobramskiej. Lecz gdyby nie biblioteka kultury – Tadeusz pogrążyłby się w samotności, nad jego życiem wewnętrznym górę wzięłaby świadomość tragiczna. Nie opuszczało mnie zdumienie jego wiarą w znaczenie pisarstwa, nie ustawałem w podziwie dla czerpanego przez niego z ksiąg męstwa bycia w liczbie radykalnie pojedynczej, ale i dla jego ironii, dystansu i humoru.
Pisanie jest świętem – był przekonany od zawsze, jakby się z tym urodził i literaturze przyglądał się także odświętnie, z nadzieją powtórzenia, zrozumienia czy doznania jej święta w jego niedocieczonej sakralności. Był człowiekiem obrzędu, tyle współodczuwającym uczestnikiem, potrafiącym zresztą wspaniale bratać się i biesiadować w artystowskiej wspólnocie, ile świadkiem wtajemniczanym przez siebie samego, erudytę i wiecznego filozofa. Tego się nie robi, to nie jest wymagane: ważne były dla niego nie tylko konkretne dzieła literackie, lecz także ich autorzy w swoich światach. Zaskakiwał współodczuwaniem ze mną w moich prywatnych świętach pisania, pamięcią o całościującym mój świat projekcie artystycznym, podsyłając dyskretnie i czule utwory rozmaitego autorstwa tak mi w rodzaju swej świąteczności bliskie, że „napisane cudzym piórem przeze mnie”. Rzeczy dawne i osobliwe, jak pisma Carlyle’a czy Trentowskiego, i nowe, pozornie nie mające z tamtymi wiele wspólnego, jak eseje Zbigniewa Micha o choince i papierowym teatrze, które przyjmował do druku w „Twórczości”. Znaliśmy się czterdzieści i cztery lata, była to przyjaźń rozłożona w czasie i ziarnista, utkana z pojedynczych spotkań, poszczególnych rozmów, sporadycznych listów, zawsze istotne „krótkie spięcia” w czasie i przestrzeni, lecz ciągłość naszej zażyłości nie polegała tylko na wzajemnych lekturach. Był dla mnie, obok Andrzeja Falkiewicza, człowiekiem, którego istnienie czyniło byt mniej bezsensownym. Skoro są Andrzej i Tadeusz z ich myśleniem, istoczeniem się, kątem patrzenia, przewrotną inteligencją – mam na swojej wędrówce dobre towarzystwo. Obecność-i-nie Falkiewicza i Komendanta w moim życiu dawała pewność, że misja trwa. Argonauci na wyprawie po złote runo, rycerze króla Artura, poszukiwacze Świętego Graala? Bo jak nazwać, do czego przyrównać niepewne i kruche, i jedynie symboliczne starania humanisty, jeśli nie mają przypominać walki Don Kichota z wiatrakami? Albo, jak rzekłby Tadeusz, dryfu arki po wodach potopu?
Zdarzył się nam też czas epifanii, obrzezania serc, prywatne dziady, obrzęd odprawiony w kaplicy jego mieszkania przy Portofino 2/63, do której drzwi z nami i kotem Behemotem w środku zamknął wieczorem dwudziestego stycznia 1988 roku, a odemknął przedpołudniem nazajutrz. W tamtym przestępnym roku prowadziłem dziennik, z którego już tylko przepisuję – i zamilcz, serce. „W Warszawie: 11:00 redakcja «Twórczości», rozmowy z Tadeuszem Komendantem i Henrykiem Berezą; z Komendantem w PIW-ie, na dobrym obiedzie (postawił z racji, że akurat teraz ukazał się jego przekład Opowieści Okrągłego Stołu, po dziesięciu latach, dziś nieoczekiwanie dostał honorarium); u Tadka w domu; 17:00 mój wieczór na polonistyce UW, jako wykład przedstawiłem Plus ultra o Ryszardzie Krynickim; kolacja z Danutą Ulicką, Komendantem i Jackiem Zychowiczem; z Tadeuszem u niego: czytał fragmenty znalezionego pamiętnika miłosnego niejakiego Witolda Sutuły z lat okupacji; oglądanie na video Excalibura Johna Boormana, francuskich misteriów pasyjnych i clipów z piosenkami Tiny Turner; długie nocne rozmowy w towarzystwie mruczącego kota Behemota. C.d. u Tadeusza do 11:00, śniadanie i rozmowy; 12:35 ekspresem do Poznania”.
Nie pamiętam, kto powiedział, że gdyby Falkiewicz pisał po francusku, zostałby należycie doceniony. Podobnie byłoby z Tadeuszem, gdyby jego eseje główne, zaczynając od Księgi powtórzonego prawa, zostały napisane nie tylko w języku polskim. Jego pisma rozproszone, od rozpraw po miniatury i felietony, trzeba chociaż zebrać w edycjach książkowych.