Byłam już wyprowadzaczką psów, badaczką pamięci muzycznej, panią z galerii, projektantką nadruków, wykładowczynią na uczelni, śpiewającą kelnerką, saksofonistką, panią od warsztatów kreatywnych, animatorką, trenerką, klaunicą na iwentach i barmanką.
Za barem się fajnie pracuje, ale założę się, że każdy, kto doczekał w gastro sędziwego wieku lat trzydziestu, zna na pamięć troskliwe w intencji, lecz wkurwiające w efekcie pytanie swych rodziców, pedagogów i przyjaciół: „I co dalej?”. Tak jakby ta praca była jakimś zajęciem gorszym, z definicji letnim i tymczasowym, niepoważno-rozrywkowym i na wskroś studenckim. Zajęciem dla każdego i dla nikogo, nie wymagającym żadnych specjalnych umiejętności i kompletnie nie rokującym na przyszłość. Gorzej, że takie poglądy zdają się podzielać właściciele niektórych gastro-przybytków: zatrudniają ludzi na krzywy ryj, płacąc żałosne stawki, a możliwość wychlania w pracy browara traktując jak premię, kartę multisport i pakiet zdrowotny trzy w jednym.
Ja tam sobie robotę świadomie wybrałam i trafiłam na spoko szefową, więc nie narzekam. Chciałam, żeby było blisko i żeby się więcej w pracy nie stresować. Żeby znajomi mogli mnie odwiedzać i żebym mogła wyglądać tak jak lubię. I żeby sprawiać ludziom przyjemność: miło ich gościć, uśmiechać się, podawać reanimacyjną kawę i relaksacyjne koktajle, karmić i w ogóle być dobrą Amelią, smażącą wielkie nalesy i wyobrażającą sobie przy tym, że robię winyle. Z hardkorem – żeby nie było za słodko. I tak się stało. I byłam szczęśliwa. Robiłam kanapki, uśmiechałam się do gości, full relax i no future. Aż pewnego dnia pojawiła się Ona…
„Dzieny, o jak mi dobrze, nara!” – zapodała, wychodząc.
A potem znowu wpadła, na drugi dzień, i pyta „Siema, były tu moje łobuzy?”. „Yyyy, chyba nie” – odpowiadam.
Ładna dziewczyna, ale wariat – myślę sobie.
A potem, na trzeci dzień, przyszła z jakimiś nastolatkami, co jarały szlugi, i zamówiła herbatę, co ją piły jedną we cztery.
Mówię do Agi, jak mnie zmieniała: „Ej, co to za dziewczyna, co na tym czarnym rowerze przyjeżdża?”. A Aga mi na to, że to Justa, jej koleżanka z resocjalizacji, ze studiów. I że ona tu przyjeżdża do takich dzieciaków, co się szwendają bez celu i robi im za matkę, babkę, przyjaciółkę, starszą siostrę i nauczycielkę i że ta praca streetworking się nazywa. A ja pomyślałam sobie, że szacun.
A czarny rower się nazywał Celina.
No i się zaprzyjaźniłam z tą Justą, bo bardzo podobało mi się to, co robi, a i z charakteru okazała się super-spoko. I nawet raz dała mi się przejechać na Celinie.
A że młodzież i dzieci lubię, bo nie trzeba przed nimi nic udawać, to mówię Juście: weź mnie poznaj z tymi twoimi podopiecznymi, to może coś razem zrobimy. No i Justa mnie zapoznała. Baaardzo miłe dziewczynki, tylko trochę znudzone i bić się lubią. Ale dla mnie naprawdę spoko. Jak byłam w ich wieku, to byłam pankówą. Bić się nie lubiłam, za to interesowałam się winem, prawami kobiet i zwierząt, i dziwnym wyglądaniem. A że w tamtych czasach nie było sklepów z dziwnymi ciuchami, trzeba się było trochę postarać: tu coś zawinąć z lumpeksu, tu podrzeć, tam pofarbować, szablon wyciąć, posprajować, zaszyć z powrotem, a potem nosić dumnie w szkole i za katedrą. Postanowiłyśmy z Justą, że nauczę takich sztuczek te jej dziewuchy, tylko oprócz zawijania ciuchów z lumpeksu, bo zawijanie – wiadomo – niepedagogiczne jest. No i se dziewczyny porobiły hendmejdowe serduszka z cekinów, koroneczki, kokardki różowe. Bardzo się tym ciuchowym recyklingiem zajarały i choć może pankowe to to nie było, ale ich własne i totalnie do stylówy pasujące jak najbardziej!
A potem jeszcze Sandra zza baru zrobiła nam sesję zdjęciową w tych ciuchach i w ogóle mogłyśmy się poczuć jak gwiazdy!
Skończył się projekt, a ja z powrotem za barem. Fajne te dzieciaki, myślę sobie. Jak się wprowadziłam na Pragę, to się trochę dygałam, bo wszędzie te drechy, a co brama, to drama: darcie mordy, kurwy, chuje i lepy na ryj. Ale teraz jak tak sobie patrzę, to przecież te drechy to zwykłe biedne dzieciaki. Siłą się chwalą i wulgarem, bo innych wzorców wokół brak. A te kurwy, chuje i plaskacze tak się złowrogo niosą, bo bramy stare i echo w nich szalone. Idziesz ulicą i słyszysz słowa krew w żyłach mrożące, zaglądasz w bramę, a tam dzieciaczyna obsmarkana i umorusana i bardziej obsrana od ciebie, bo nie wie, czy na chacie obiad będzie czy wpierdol. Więc fika i bluzga, żeby se odwagi dodać i frustrację trochę wyładować.
Będę streetworkerę – postanowiłam i za radą Justy poszłam na szkolenie.
Na szkoleniu było bardzo zabawnie: trzeba było wymyślić jak najwięcej zabaw ruchowych na powietrzu. Jeden koleś tak się wkręcił w ganianego, że zdarł sobie o glebę skórę z całej twarzy i wyglądał jak żywe mięso. Drugi koleś podczas zabawy przyznał się, że z dziećmi za wiele do czynienia nie miał, ale za to z anarchistami tak i że to podobne. Potem jeszcze ze trzy razy było powtórzone, żeby nigdy przenigdy nie dzwonić na Pradze po policję, bo będziemy frajerami i cała wieloletnia praca naszych poprzedników pójdzie na marne. Potem kilka najładniej ubranych dziewczyn powiedziało, że nie mają zamiaru się tarzać i poszły sobie. Potem jeszcze było, żeby nie przejmować się, jak ktoś się potłucze, bo te dzieci praskie to hardkory i rzadko kiedy na podwórku dzieje im się prawdziwa krzywda, gorzej w domu. A potem wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy szukać rzeczonych dzieci.
Wbijam na pierwsze podwórko, chyba z dwieście metrów od mojej chaty, gdzie mieszkam. Tak blisko, a nigdy tu nie byłam.
Są dzieci. Dużo. Różne. Ciekawią się.
Zagaduję do dziewczęcia lat koło dwunastu, w piłkarskiej koszulce. Włosy długie, ale wąsik i chłopackie zainteresowania. Praski dżender. Z nią się dogadam.
– Cześć, jestem Dorota, a ty?
– Ale masz przechlany głos!
A nie mówiłam, że się dogadam! I tak się zaczęła wielka przygoda: piłki, badmintony, berki, ganiane, kucane, chowane, dwa ognie i podchody. Laurki, wyzwiska, tajemnice, kuksańce.
Mam teraz swoją grupę: harpagany ze Szmulek, sześciu chłopa. Mam trzydzieści lat i dziewięć miesięcy, fioletowe kitki na głowie i sztuczne perły w nosie. Jadę na rowerze z różową anarchią na kierownicy i czternastolatkiem w oczojebnym dresie na bagażniku. Czuję się jak w teledysku Die Antwoord. Jestem bardzo zadowolona z takiego stanu rzeczy.
A za barem też urzęduję, tylko że teraz to typowo hobbystycznie – w weekendy. Czasami jak leży śnieg i świeci słońce, wydaje mi się, że pracuję w szwajcarskiej kawiarence w Alpach i że zaraz mi tu wjadą przystojni narciarze. A wtedy wchodzi znajomy bezdomny: „Jestem z Czeczenii, chce pani kupić benzynę?” – i wszystko wraca do normy…
No i Mama się w końcu może pochwalić koleżankom, że Dorotka ma porządną robotę. Na ulicy.
Buraki z całej Polski szykowały się na to wielkie rozrabianie już od dawna: szyli czapeczki z wyciętymi oczami, cerowali szaliczki po poprzednim roku, prasowali dresiki.
Wodzowie buraków z całej Polski, którzy organizowali im zabawę, już od wielu miesięcy zachęcali niegrzecznych chłopców do wzięcia udziału w zabawie. Pisali w internetach, że jak porozrabiają, to będzie im lepiej, to wszystko się poprawi: matka znajdzie pracę, a ojciec przestanie pić i bić, rząd przejrzy na oczy, a media zaczną mówić prawdę i tylko prawdę. Poza tym pisali, że w stolicy na rozrabiaków czekają rzesze kolegów, którzy chętnie porzucają się z nimi kamieniami, tak jak to było w poprzednich latach. Mówili, że tych kolegów to są dwa rodzaje i że się między sobą nie lubią: bo jedni koledzy skorzy do bitki to złe i zdradliwe lewaki, co żachają klej i dostają zabawkowe karabiny od Moskwy, a drudzy koledzy to psy, co mają prawdziwe karabiny, ale są takimi lamusami, że się ich boją użyć. Zabawa szykowała się bardzo tłumna i wesoła, więc wielu chłopców potłukło swe świnki skarbonki, by zakupić bilet do stolicy na rozróbę 11 listopada. Niektórzy bardziej dociekliwi pytali jeszcze wodzów, o co będzie ta rozróba. No jak to o co? O patriotyzm, kolego, żeby pokazać, kto tu jest prawdziwym Polakiem, a nie jakimś gejo-żydo-lewakiem. No bo chyba Ty nim jesteś, co? Tak, tak, wodzu, jestem prawdziwym Polakiem i z chęcią to udowodnię! No…
11 listopada wśród buraków rozrabiaków był także Mariusz Z., pseudonim Zawad, lat dwadzieścia dziewięć, który przyjechał busikiem z Płocka. Skąd miał kasę na bilet, nie wiadomo, bo jego świnka skarbonka już dawno poległa pod monopolem.
Mariusz Z. przyjechał w świeżo odprasowanej bluzie
A jak już się rozluźnił, dołączył do kolegów z całej Polski, z którymi również obalił kilka kolejnych tanich puszek.
A potem zaczął się marsz.
Idą buraki, idą, zawyli parę stadionowych przyśpiewek. Potem ktoś krzyknął, żeby Rotę, ale jak się okazało, że to nie ta piosenka, co się zaczyna „raz sierpem, raz młotem…”, to jednak zrezygnowali, bo nikt słów do tej jakiejś Roty nie znał.
Idą więc dalej, zimno się robi, browary wypite, a lewaków z kamieniami nigdzie nie widać. A mieli być przecież! Ponapierdalałoby się! Policja też jakaś taka śnięta, nic nie zaczyna. Śniadania nie jedli czy co?
Nudno, kurwa.
Ej, a może te lewaki to matka na obiad zgarnęła i dlatego ich nie ma?! Zbychu 88 mówi, że był kiedyś w stolicy na budowie robić i że wie, gdzie te lewaki mieszkają. I mówi, żeby po nich pójść, to może ich matka wypuści na jakąś małą napierdalankę. Super pomysł, wszyscy idą za Zbychem. Mariusz Z. podjarany wizją zabawy też idzie, ale po drodze mija monopolowy, a tam taka ładna półóweczka się do niego spod lady szczerzy. Aaaa, mówi, wejdę i kupię, to się przed walką trochę z chłopakami rozgrzejemy. W sklepie kolejka, trzeba stać, nie chce żydostwo prawdziwego Polaka do flaszki bez kolejki przepuścić.
A koledzy tymczasem już pod domem lewaków. Krzyczą, by matka ich wypuściła. Ale matka mówi „Ni chuja” i jeszcze z dachu butelkami w łobuziaków napierdala. No to chociaż staremu lewaków furę spalili, żeby nie miał czym złomu zbierać i na swoją lewacką rodzinę zarabiać. I idą dalej.
Mariusz Z. dogania kolegów i pyta gdzie te lewaki, a jak się okazuje, że matka ich nie puściła i że jest już po zabawie, to jest tak rozgoryczony, że ociera zasmarkany nos i wali całą flachę na raz. Koledzy wkurwieni, że się nie podzielił, mówią mu, że się jak Żyd zachowuje i że jak się chce zrehabilitować, to musi pójść po następną, ale tym razem 0,7, bo kurwa zimno się robi coraz bardziej. Co ma robić: sam w obcym mieście, z podejrzeniem żydostwa za uszami… Trudno, wraca do monopolu.
A tymczasem nadbiega SS-Misiek i prawi, że nieopodal przed kościołem lewaki mają taką zjeżdżalnię w gejoskich kolorach, co se po niej zjeżdżają dla zabawy, gdy już się nakirają butaprenu. A naprzeciw jest taka knajpa dla burżujów, gdzie bułka tarta miliony kosztuje i te burżuje, jak się nawciągają tej bułki, to tym lewakom rzucają okruszki, smakołyki pod tą zjeżdżalnię, bo mają z nich ubaw, że te lewaki takie pocieszne. Jak w cyrku!
No i wreszcie jakiś konkret! Jak się lewaki nie chcą z nami kamieniami rzucać, to chuj im w dupę – w ogóle się nie będą bawić. Spalimy im tę zjeżdżalnię, a i przy okazji burżujów bułki nawciąganych postraszymy! Do ataku!!! Niech płonie lewacko-żydo-gejowska zjeżdżalnia!!!
No i płonie. Tymczasem wraca ze sklepu Mariusz Z., dzierżąc dumnie 0,7 czystej. I znów na zabawę nie zdążył, bo w kolejce w monopolu stał. Tyle stracić, co za pech! Koledzy ocierają mu łzy szalikami, rozpracowują w bocznej uliczce gorzałkę i już ich nie ma. I biedny Mariusz znów sam zostaje. Ciemno, zimno, do domu daleko i nie ma się z kim bawić. Chujowy wyjazd. Trzeba było zostać za katedrą i na busik nie wydawać, myśli sobie, powłócząc glanami przez opustoszałą ulicę Wilczą.
Wtem z naprzeciwka niczym zaprzęg Świętego Mikołaja z elfami nadciąga zabłąkana brygada policji. Fajrancik mają, do baru chińskiego „Cin cian ciong lachę ciąg” zmierzają, lecz z minami kwaśnymi, gdyż bez spektakularnych sukcesów się służba ich kończy. Nie będzie premii za bicie obszczymurów, znów będzie gadane, że policja nieskuteczna i się opierdala.
Oto ostatnia nadzieja Mariusza: może ten wyjazd nie jest tak do końca zmarnowany, może ktoś jeszcze się z nim pobawi! Wyciąga więc radośnie rączki i krzyczy „Kuuuurwyyy!!!”, a chłopcy z pałkami, jakby tylko na taką gwiazdkę z nieba czekali, ruszają doń z całym arsenałem: pały, gazy, kajdanki i łapią niebezpiecznego przestępcę. Mariusz oszołomiony. Nie tak zabawa miała wyglądać. Co to za zasady w tej stolicy, że się tylu na jednego rzuca?! Chuj nie zabawa! Ałała.
I siedzi teraz Mariusz w areszcie, wyrok surowy dostał. Twarz jego w internetach, tefałenach wszystkich pokazują: „Patrzcie! Złapaliśmy prowodyra, wodza tych zajść i bojówek. Niech ginie!”, a naród zadowolony, że policja skuteczna i że taki spektakularny sukces w końcu.
A Mariusz sam już nie wie, czy może on się jednak bił i nie pamięta. Czy nie bił? Ta wóda w Warszawie jakaś skażona, więcej tu nie przyjadę, myśli sobie. I tylko mu się czasem śni na kacu, jak kiedyś z irokezem i naszywką Włochaty na plecaku za katedrą z lewakami wina łykał. I budzi się spocony i też już nie wie, czy to tak było, czy nie było…
[…]
Dziś, teraz, w Warszawie, Europie nie ma miejsca dla spasionych flejtuchów. Liczy się tylko zdrowa, wysportowana tkanka społeczna. Musisz ćwiczyć, biegać, jeść kiełki (najlepiej te bio-fertrejdowe, z wolnego wybiegu) i pić dwa litry wody dziennie. Inaczej umrzesz i będziesz loserem. Sorki. Taki lajf.
Ja też ostatnio się za siebie wzięłam. Mama kupiła mi na gwiazdkę modny karnet na siłkę. Na cały rok, więc muszę chodzić, bo się zmarnuje. Pan mięśniak z siłki powiedział mi, że najpierw to muszę sporo pobiegać, a potem zajmiemy się rzeźbą, więc biegam. A co myślę, gdy biegam, i jak to się zaczęło? Chcecie wiedzieć? Dobra, to opowiem, ale mi potem nie mówcie, że zrzynam z Bridget Jones.
A któregoś dnia przyszedł taki odmieniony: ożywiony, energiczny, z włosem rozwianym i mówi, że biega. Że biega i że czyta Murakamiego. I tak go ten Murakami nakręca, że aż go sobie na audiobooku ściągnął i słucha jak mantry przy bieganiu. I że się teraz czuje zupełnie nowym człowiekiem.
– Oho, a cóż to za dzieło? Może i ja powinnam przeczytać – mówię, patrząc znacząco na własną piwną fałdę (bo ja mam tak, że tłuszcz mi wchodzi w cycki, ale browary to niestety w brzuch).
– „O czym mówię, gdy mówię o bieganiu” – polecam pani serdecznie! – mówi sympatyczny gość, po czym zamawia czarną kawę i sernik.
Więc robię mu tę kawę i podaję sernik, lecz mam przy tym dysonans godnościowy, bo wiem, że sernik nie jest już za młody, a w dodatku jest z Kerfura. Ale myślę sobie „Łasuch da radę, w kawusi rozmoczy i chapnie” i rozganiam ciemne chmury kłębiące się nad mym barmańskim etosem. Łasuch płaci, jak zwykle z napiwkiem, wypija kawę, ale sernika zjada tylko kęs i wychodzi.
„Obraził się!!!” – myślę sobie, a na głowę spada mi lawina czarnych chmur i wyrzutów sumienia. „Ale świnia ze mnie, tutaj gadu gadu, uprzejmości, napiwki, ale chytrość górą: kup pan sernik, żryj pan sernik, stary i z Kerfura! O ja nieprofesjonalna!” Strasznie mnie to dręczy. Co gorsza koleś nie pojawia się ani następnego dnia, ani za tydzień, ani za miesiąc nawet. Obraził się na maksa, a ja go przecież chciałam przeprosić!
Aż w końcu jakieś pół roku później przybywa. Nadal nie za ładny, nadal sympatyczny i… chudszy o jakieś dwadzieścia kilo! Jestem w szoku. Zaniemówiwszy i z powrotem zamówiwszy, zapytuję:
– To ten Murakami tak panu zrobił?
– Tak, Murakami i bieganie. I nawet słodycze przestały mi smakować!
– Nie do wiary…
Wobec tak namacalnych dowodów na cud, postanawiam i ja rozpocząć swoją biego-przygodę. Od jutra.
Biegnę. Całkiem spoko się biegnie. Rozkminiam sobie cyferki na wyświetlaczu. Tu tempo (9,8 km/h), tu czas (leci od 20 minut w dół), tu kilometry (na razie 300 metrów), a po prawej największy motywator – liczba spalonych kalorii (na razie 16 – to chyba nawet nie marchewka. Kiedy ja zresztą jadłam marchewkę?!). A i jeszcze jest taki przycisk „tętno”, ale ja mam tętno jak nieboszczyk, więc mi ta maszyna nie wyłapuje. Albo się zepsuła.
Strasznie wolno ten czas leci. Minęły trzy minuty, a jakby godzina, już mam dosyć. Może nie będę patrzeć na te liczniki, to mi szybciej minie. Potem jak spojrzę, to będę miała niespodziankę, że już tyle przebiegłam.
Patrzę więc w lewo, a tam telewizor: prowadzą matkę Madzi po schodach w prokuraturze, a ona zasłania się torebką. Nie mogę. Patrzę więc w prawo, a tam taka wielka reklama-fototapeta: facet i babka wspinają się po linach i akurat naprzeciw moich oczu jest supeł na linie, który tak niefortunnie wygląda, jakby temu kolesiowi pęto z rozporka wylazło. Nie mogę. Popatrzę sobie przed siebie: ekran, a w nim odbicie moich cycków. Ale skaczą! Chyba powinnam sobie kupić jakiś profesjonalny biustonosz, bo będę miała zwisy. I garba. Nie mogę. Minęła minuta trzydzieści…
Ciekawe, co jest napisane w tej książce Murakamiego? Może tam jest jakiś sposób na to rozkojarzenie. O czym to trzeba myśleć, żeby biegać z sukcesem? Pewnie chodzi o medytację. Biegniesz i nie myślisz. Albo biegniesz i myślisz: „Biegnij, po prostu biegnij. Jesteś ziemią, jesteś asfaltem, jesteś swoją stopą, jesteś cała tylko biegiem, więc biegnij!”. Dobra, to brzmi sensownie, spróbuję. „Biegnij, Dorota, biegnij!” Ej, super się tak biegnie, o niczym nie myślę, mogę biec i biec. Ciekawe, czy ten niepasztet, co biegł za mną, już sobie poszedł. Ciekawe, czy mi boczki z getrów nie wylazły. Podciągnę na wszelki wypadek. O, matka Madzi już w areszcie. Ale śmiesznie z tym pętem ten koleś z fototapety wygląda. Ha ha. Kurrrde, muszę coś zrobić z tymi cyckami. Ciekawe ile czasu minęło… Dwie minuty.
Poddaję się.
Ma ktoś pożyczyć tę książkę?
[…]