Każdy chciałby otrzymać sześćdziesiąt tysięcy złotych. Być może laureat także zastanawia się, na co by wydał te pieniądze, gdyby je otrzymał pół wieku wcześniej. Bo przecież czego potrzeba mężczyźnie zbliżającemu się do dziewięćdziesiątych urodzin oprócz zdrowia, niesłabnącej sprawności intelektualnej oraz pociechy z wnuków? Czy wobec tego można powiedzieć, że Wiesławowi Myśliwskiemu nie jest potrzebna ta nagroda?
To jego osoba jest w pewnym sensie potrzebna nagrodzie. Uświetnia, konstytuuje, cementuje w świadomości czytelników. Nadaje jej rangę, projektuje jej przyszłość i miejsce w budżecie Urzędu Miasta Poznania. Nagrodę ustanawia nie tylko spisany regulamin. Niepisane prawa także. Bo tak jak pisarzom potrzebne są nagrody, tak pisarze są potrzebni nagrodom. Sam zainteresowany ma na swoim koncie kilka trofeów, także takich, które dopiero wkraczały na salony literackie. Powołaną w 2006 roku Nagrodę Literacką Miasta Gdynia Myśliwski firmował swoim nazwiskiem już w następnym roku niezaprzeczalnie świetnym Traktatem o łuskaniu fasoli. Zgoda, być może to zwykły zbieg okoliczności; w końcu dlaczego decyzję kapituły o wyróżnieniu znakomitego pisarza ma onieśmielać krótki staż ustanowionej nagrody. Historia powtórzyła się dziesięć lat później. Pisarz otrzymał jako pierwszy nagrodę „Człowieka Słowa 2017” na Festiwalu Stolica Języka Polskiego w Szczebrzeszynie, który powstał dwa lata wcześniej. Oczywiście, można powiedzieć, że człowiek spod kieleckiej wsi, blisko Roztocza, no kto jak nie on? Liczba przypadków większa niż jeden składa się na spiskową teorię dziejów. Więc nagrody są jednak pisarzom potrzebne, także tym starym i uznanym. Nie są im niezbędne walizki pieniędzy, ale potwierdzenie, że to, co robią kolejne dziesiątki lat, skrobiąc piórem czy długopisem, stukając w klawisze najpierw maszyn do pisania, później komputerów (choć nie wszyscy posuwają się do tak skrajnej uległości w starciu z nowoczesną technologią), ma sens. Dla nich i dla czytelników. W 2015 roku Senat UAM zatwierdził decyzję o nadaniu blisko dziewięćdziesięcioczteroletniej Julii Hartwig tytułu doktora honoris causa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. W uzasadnieniu tej decyzji „dziekan Wydziału Filologii Polskiej i Klasycznej Bogumiła Kaniewska podkreśliła fakt, że debiutująca jeszcze jako nastolatka Hartwig od siedmiu dekad tworzy poezję jednocześnie klasyczną, mądrą i szlachetną”. Pisarze chcą być docenieni nie tyle za konkretną pracę literacką, ile z szacunku dla ich długiego trwania w zawodzie, dla chęci przedłużenia gatunku „pisarza” jako zawodu, instytucji ginącej. Złośliwi powiedzą – wybrali najstarszą żyjącą.
Często są to święta bez głównego gościa. Zycie Oryszyn udało się odebrać nagrodę osobiście, jednak wielu laureatów, mimo najszczerszych chęci, nie może wspólnie ze swoimi czytelnikami cieszyć się z sukcesu. Dwóch poetów Młodej Fali po latach połączyły ciężka choroba i Wrocławska Nagroda Poetycka Silesius. Julian Kornhauser (2016) już nie chodzi o własnych siłach, miał ich jednak na tyle dużo, by po przebytym udarze mózgu odebrać statuetkę osobiście. Stanisław Barańczak (2009), zmagający się od lat z chorobą Parkinsona, nie mógł już nawet przemówić zza oceanu. Przypadek ten pokazuje, że podobnie jak przy wigilijnym stole zawsze znajdzie się miejsce dla Nieobecnego. To, że go nie ma pośród nas, nie znaczy, że pamięć o nim zaginęła. Czasami taka nieobecność, jak w dramatycznym przypadku autora Jednym tchem, jest bardziej wymowna niż obecność setki innych zwycięzców.
Statystycznie najmniejsze szanse na otrzymanie nagrody mają piękni dwudziestoletni. Umierający młodo, żyjący szybko. Dla nich szansą są wyróżnienia rozdawane do czasu ukończenia założonej granicy wieku. Tak jest w przypadku Nagrody-Stypendium im. Stanisława Barańczaka; może ją otrzymać jedynie twórca przed ukończeniem trzydziestego piątego roku życia. Kolejka do nagród jest zawsze długa, a to ograniczenie pozwala skutecznie wyłuskać z niej młodych, zdolnych. Podobnie jest z Nagrodą Kościelskich: tu twórca może ją odebrać jedynie przed czterdziestką. Stąd też historia literatury mogła odnotować chociażby triumf Jana Komolki za napisanie Ucieczki do nieba (1981). Poznaniak stawiał dopiero pierwsze kroki na rynku wydawniczym i w istocie była to jego pierwsza i ostatnia książka oraz pierwsza i ostatnia nagroda, jaką otrzymał. Fundacja Kościelskich z biegiem lat nagradza jednak coraz starszych pisarzy. Od schyłku lat osiemdziesiątych laury przyznawane są skąpiej, bo wyróżnia się już tylko jednego pisarza, a nie kilku, jak bywało drzewiej. W ostatnich latach jury ściga się z PESEL-em zwycięzców, gdyż wielu z nich dostaje nagrodę w roku ukończenia czterdziestych urodzin (Marcin Kurek: 2010 rok, Andrzej Franaszek: 2011, Maciej Płaza: 2016). Jak już powiedziałem, członkowie kapituły nie spieszą się z wyborem, nie chcą powtarzać błędów przeszłości. Taki popełniono chociażby w 1962 roku, kiedy zauważono twórczość dwudziestosiedmioletniego Andrzeja Brychta, dziś zapomnianego przez podręczniki historii literatury.
„Mieszkałem wtedy jeszcze w Słupsku. Na Sienkiewicza spotkał mnie Leszek Bakuła, kolega po piórze. Mówił, że jedzie do Warszawy, bo tam wydają tak zwane witryny poetyckie i są spore szanse na publikacje. To były takie zeszyty z rysunkami i wierszami dobrze się zapowiadających poetów i plastyków. Kilka razy mu już odmówili, przesuwali termin wydania, zwodzili; jechał, żeby to ostatecznie załatwić. – Daj mi też swój maszynopis, może ci jakąś recenzję zrobią, będziesz chociaż wiedział, co piszesz – powiedział. Wcisnąłem mu teczkę z plikiem wierszy. Zawiózł i po trzech dniach wrócił do Słupska. Długo nie było odpowiedzi ani do mnie, ani do Leszka. Czekaliśmy kilka miesięcy. Co jakiś czas dzwonił on do redakcji, potem do mnie. I tak w kółko. W końcu odpowiedź nadeszła: postanowili mnie wydrukować, Bakułę odrzucili. W tym czasie przyszło powołanie do wojska, zdążyłem zostać podporucznikiem saperów, a gdy wróciłem w skrzynce na listy leżało zawiadomienie z Ludowej Spółdzielni Wydawniczej z prośbą o pilny przyjazd. Jak każdy prowincjusz, ubrałem się stosownie do okazji. Kapelusz, czarny garnitur, krawat. W portierni na Placu Grzybowskim, gdzie mieściła się redakcja, zostałem skrzętnie spisany z dowodu osobistego i wpuszczony na górę. W jednym małym pokoju, przy dwóch biurkach siedziało dwóch facetów. Gładko uczesany Stefan Melkowski, późniejszy profesor historii literatury, oraz o bujnej czuprynie, patrzący lekko bykiem Wiesław Myśliwski. Tylko się przedstawiłem, a oni od razu z pretensjami: – Jak to tak?! tyle na pana czekaliśmy, co pan sobie wyobraża, inni też czekają w kolejce, a pan nas olewa! Tłumaczyłem, że wojsko mnie zatrzymało, ale nie chcieli wierzyć. To było w pełni uzasadnione, sam nie wiem, czy bym uwierzył, gdyby mi to opowiadał mały niepozorny chłopak w okularach. Gdy atmosfera się uspokoiła zaczęli mówić, że projekt książki im się podoba, otrzymała dwie pozytywne recenzje wewnętrzne, tylko tytuł. Jaki tytuł? Ja nie wiedziałem. Wypaliłem: to może Kształt fali. – No… może być. Nie byli zachwyceni, ale zaakceptowali. Melkowski więcej się czepiał, Myśliwski był o wiele łagodniejszy w ocenie. Jego recenzja w «Twórczości» bardzo mi pomogła, do dziś z dumą czytam, jak pisze: «Autor – to człowiek z pewnością utalentowany, ktoś, kto jest na najlepszej drodze do znalezienia samodzielnego, poetyckiego wyrazu dla swojej osobowości». Mam nadzieję, że przez te pięćdziesiąt lat się wyrobiłem” (Wypowiedź Jerzego Grupińskiego – wywiad przeprowadził Sebastian Walczak, 11.02.2019).
Dobrze, że Wiesław Myśliwski otrzymał tę nagrodę. Lepiej późno niż wcale.