Kiedy już nic nie pozostawało, należało szykować się do drogi. Wzdłuż czegoś albo w poprzek. Nie zatrzymywać się. Powtarzał w myślach, że nastał czas polegania tylko na sobie. Do tysięcy przeczytanych książek nie musiał dorzucać następnej. Już nikomu nie był niczego winien. W nim samym zgromadziło się tyle, że wystarczy do śmierci. Niektórzy doświadczają tego o wiele wcześniej, niektórzy nawet za młodu. Jemu zdarzyło się to właśnie teraz, blisko sześćdziesiątki. Zaczął sobie wystarczać. Siebie samego smakować, przeżuwać. A uzbierało się sporo. Nie wiedzy czy gotowych na każdą odpowiedź formułek. Uzbierało się czegoś pomiędzy. Pomiędzy rozumieniem a przeczuciem. Tabliczki, skorupy, płytki i wypełniacze chwil okazały się podświadomą mądrością, niesłychaną siłą zdolną jeszcze raz zachęcić do życia, do przeżywania jego ostatniego etapu.
Hej, wy tam, powiedzcie, jak żuć każde następne słowo, jak smakować całe ich łańcuchy, skoro z języka wyszły wióry, wiechcie, posypały się śrubki. Jak teraz żyć zwyczajnie, kiedy popsuła się zwyczajność i mamrocze w kącie, pijana i naga.
Nie ma recepty. Każdy po swojemu udaje, że nic się nie stało, że dojrzałość, heroizm i tak dalej. Tylko co zrobić z tym drżącym zwierzęciem, zupełnie oszalałym w klatce, którą dźwigamy na plecach, co począć z ruchomym garbem, z pozostałościami po wielkim, wspaniałym życiu, z migotaniem przedsionków co począć?
Jakże się nie mogę odnaleźć w żadnej gazecie, pomyślał, żadnym programie telewizyjnym, prezentowanym filmie. Olśnienie: już nie muszę się w niczym odnajdować. Te wszystkie rzeczy powinny odnaleźć się we mnie. Powinny mnie odszukać, określić, namierzyć. Ale nie chcą. Biją pianę, powiększają bełkot. Spełniają się w sobie, dla siebie. Sprawiają wrażenie, że człowiek nie jest im do niczego potrzebny.
Rośnie liczba chorych proszących o wsparcie. Są wyciągani z ciemnych zakamarków mieszkań. Wystawiani na widok publiczny, krzywią twarze – blask migawki wyraźnie ich oślepia. Ich najbliżsi walczą o nich. My przelewamy, co tam można przelać. A te pieniądze płyną w stronę śmierci (jej drewniane ołtarze pokrywają się cieniutkimi paskami złota), a wszystkim się wydaje, że walczą o życie. Darczyńcy są wymieniani w specjalnych komunikatach. Potem wstydzą się, gdy obdarowana osoba umiera. Widocznie za mało daliśmy, myślą. Trzeba było przelać więcej.
Przelewa się, nie przelewa, czeka. Pustka życia pragnie wypełnienia. Wyobraźmy sobie taki wariant. Bo równie dobrze może istnieć pustka niczego niepragnąca, bierna. Pasożytująca cicho na dnie czyjejś duszy. Albo też widoczna z daleka, świecąca nad czołem. „Wyrastająca z czoła jak jaka jemioła”. Już, już słyszę piosenkę ludową o takiej treści. Garb, który dźwigamy, jest zazwyczaj niewidoczny. Następna piosnka. W takim razie na co czeka? Pustka, garb, jemioła i co tam jeszcze – na co czekają? Czego pragną wszystkie jego pasożyty? Wyraźnego adresu, pod który skieruje je w jutrzejszej poczcie? Berdyczów? Ostrołęka?
W Świnoujściu przybrały formę surowych dystychów. Oparły się o barierę wody, horyzontu i niemieckiej granicy. Można było spokojnie bić głową o mur. Nawet nieźle to brzmiało. Z wdziękiem. Rytmicznie. Żadne tam głuche uderzenia.
Już nie chce oglądać ludzi na fotografiach. Nie chodzi o to, że zaraz się przekręcą i trzeba będzie ich zbierać z podłogi jak puzzle. Ludzie na fotografiach zasłaniają się zwierzętami, obejmują rośliny odwracające uwagę od nich samych. Wysyłają osobników zastępczych, ucząc ich tylko jednego grymasu. Kładąc palec na ustach, biegną po czystą koszulę, wyprasowane spodnie, ustawiają się. A życie jest takie nieustawne.
Niech będzie.
Pod białym łabędziem.
Stanął jak wryty przed posągiem nieznanej mu bogini. Poczuł się tak, jakby go coś przeniosło dwa tysiące lat wstecz – zdziwiony patrzył na swoje puste ręce. Powinien w nich trzymać jakieś owoce i co tam jeszcze, powinien przyklęknąć przed złożeniem tego na ołtarzu. W świdrującej ciszy padły słowa („nie nada”) i Szpok zrozumiał, że dotyczą jego zamiarów uhonorowania nieznanej istoty. A ta wypowiedziała jeszcze kilka zdań w swoim języku. Do Szpoka wreszcie dotarło, że ma się podnieść z kolan i że już gdzieś widział tę kobietę. Chyba spotkał ją kiedyś na korytarzu. To było na schodach prowadzących na najwyższe piętro. O znajdujących się tam pokojach mówiło się szeptem i rzadko widywało ich rezydentów. Dotarło do niego i to, że dziewczyna przedstawiła mu się i zażądała rewanżu. Szepnął, żeby powtórzyła, i wtedy usłyszał, że nazywa się Zinaida Prypeć, ale prosi, żeby do niej mówić Zina. – Szpok – przedstawił się – jestem Jakub Szpok.
A potem działo się to wszystko, co dla samotnego mężczyzny bywa synonimem fantastyczności. Owa Kirke zdjęła palec z ust, który pojawił się tam, by uciszyć wydobywający się ze Szpoka słowotok, a potem jednym ruchem pociągnęła za jakiś sznureczek, by uwolnić swoje ciało ze zbędnej materii. Szpokowi wydało się, że zapach, który go tu przywiódł, uderzył ze zdwojoną siłą. Wraz z nim buchnęła jasność. Dawno nie widział tak białego ciała. Zresztą już od lat nie był tak blisko żadnego ciała. To, co widywał na plaży, będąc częścią mechanicznego rytuału, nie poruszało go zupełnie. Tutaj obce ciało otwierało się na niego, przyzywało. Dziwiąc się własnej śmiałości, dotknął jej czarnych, lśniących włosów. Zina chwyciła jego rękę i położyła na piersi.
Tak właśnie zaczęło się to fantastyczne popołudnie. I oczywiście trwało przez jakiś czas w atmosferze zdumienia i niedowierzania. Szpok przypominając sobie zapomniane gesty i odruchy, jednocześnie rozmyślał nad wyrokami losu. Dlaczego tak piękna dziewczyna wybrała właśnie jego? I o co chodzi w tym wszystkim? Na pewno o to, żeby zapamiętał sobie ten dzień na całe życie. I był zadowolony z usług. Aż się wzdrygnął na tę myśl. Usług? Tak po prostu? Wszystkie antyczne i mitologiczne reminiscencje rozwiały się jak dym. Urocza leśna świątynia na wysokim morskim brzegu zapadła się głucho we wnętrznościach ziemi.
A on miał przed sobą wnętrzności Zinaidy. I zaproszenie do ich zwiedzenia. Nigdy mu się to nie zdarzało w jego małżeństwie. Świętej pamięci żona stawiała sprawę jasno i po katolicku: w łóżku można robić rzeczy czyste. Więc teraz zaskoczony Jakub nie wiedział, co ma właściwie robić. Kiedy jednak Zina przylgnęła wargami do jego sterczącej latarni, odpowiedział spontanicznie pięknym za nadobne. Odwrócili się w łóżku jak mijające się okręty. Teraz jego dziob penetrował jej rufę. I vice versa. Tego rodzaju przyjemności nigdy jeszcze nie zaznał. I rozpływałby się w tej nirwanie jeszcze długo, gdyby nie nagłe, dość podłe, ukłucie. Na Boga, ile to będzie kosztować?
Boga jednak nie należało przyzywać. Natychmiast przeszyło go poczucie winy.
W tej chwili czuł się wyzerowany (czego niedoskonałym odpowiednikiem mogło być określenie „wyluzowany”), to znaczy ułożony na skali ani powyżej, ani poniżej. Osławione „w sam raz”, stan osiągany rzadko, lecz gdy się już zjawi, potrafi omamić na całego. Tkwiłoby się w nim i tkwiło.
Otwarte okno niosło daleki poszum, realne dźwięki i zapachy ujęte w karby nieśmiałego, kwietniowego światła, i to wszystko tworzyło ważny dla wspomnianej skali punkt odniesienia. Gdy siedział przyklejony do stołu pamiętającego wcześniejsze wydarzenia, nie czuł zimna ni żadnego dyskomfortu. Wreszcie było tak, jak należy. Człowiek siedzi w kusym odzieniu, niespiesznie popija kawę, słyszy jakieś ptaki (to nic, że wyraźnie zdziwione tym, co tu robią, i jak się tu znalazły), łagodne światło bijące przez szparę wypełnia pokój, kładąc się na dłoniach podmiotu organizującego to wszystko.
Małe wszystko.
Prawda, ale jedynie dostępne w tej oto chwili, w tym właśnie, a nie innym wstrząsającym doznaniu przemijania chwytanego na gorąco. Po tym już nic nie będzie ważne. Wyzerowany widzi w tym świetle idealnie okrągłe zero, którego jest środkiem. I czuje na sobie zaciskające się brzegi owego zera, bo żeby rzeczywiście wypełniła się chwila, ono jednak musi być spłaszczone po bokach. Bliższe jaju.
Z takiego jaja wychodzi przyszłość, dalsze możliwe do pomyślenia dni.
Odbiliśmy się od tego pytania, tańcząc wokół stołu. Od czasu do czasu ktoś trącał nogą trąbkę, która uderzała głucho o nogi porozrzucanych krzeseł.
To ja może teraz odpowiem: – Nie jestem pewien.
Biedne są wobec tego nasze urojenia. Jakbyśmy nadzy przemykali w miejskim tłumie. Niczego nie mamy na obronę. Każdy może kopnąć, dobić, zamknąć w zakładzie. Brak ubrania jak brak człowieczeństwa. Już nie przynależymy do gromady ludzkiej.
Gdy za dużo nieszczęść naraz, to się robi jakoś nieludzko. Ludzie odsuwają się od ciebie. Najpierw delikatnie, potem coraz śmielej. Odwracają się w swój mrok, tobie zostaje milczenie. I nagły pobyt w drewnianym domu nad buzującym potokiem. W ciszy wygadują się niesłychane rzeczy.
I tak rodzą się prerogatywy moralne wierne hasłu „trzeba sobie jakoś radzić”. Chodzi o dzielność na co dzień, o szukanie pociechy wewnątrz, w człowieku, a nie na zewnątrz.
Nawet pamięta tę scenę. Roztrząsa każdy jej szczegół. Puszysta kulka wytoczyła się nagle z zarośli. Krążąc bezradnie po jezdni, szukała wyjścia z matni. Jechał zbyt szybko. Próbował ominąć, ale z naprzeciwka pruł już motocykl. Gdy potem spojrzał w lusterko, zobaczył przyklejony do asfaltu pagórek pierza. Życie za życie. I teraz trzeba grać rolę tego ptaszka. Przemykać lękliwie między poszczególnymi wydarzeniami, kryć się po kątach, uważając, żeby cię nie rozjechali. Liczyć na okruchy spadające ze stołu.
Szpok stara się być niewidzialnym i coraz lepiej mu to wychodzi. Pod siódemką znów ktoś nie dokręcił wody. Trzeba tam zrobić porządek, zanim wprowadzą się nowi goście.
Jutro nic.
Cała nadzieja w pojutrzu.