(pamięci Basi)
W małej przystani, w której oprócz łodzi rybackich zatrzymywały się tylko dwa parowce pasażerskie, służące zazwyczaj komunikacji morskiej, dziś była przycumowana obca barka. Czółno ociężałe i stare, stosunkowo niskie, bardzo wybrzuszone, zabrudzone tak, jakby ktoś oblał je brudną wodą od rej po dno, zdawało się, że jeszcze ociekała żółtawa ściana zewnętrzna; maszty niesłychanie wysokie, główny maszt nadłamany w górnej trzeciej części, zgrzebne żółtobrunatne żagle spływające w fałdach, rozciągnięte wzdłuż i wszerz między masztami a reją, łatanina, która nie oprze się najsłabszemu podmuchowi. Długo patrzyłem ze zdziwieniem na tę łódź czekając, czy nie pojawi się ktoś na pokładzie, lecz nie ukazał się nikt. Obok mnie usiadł jakiś robotnik na murze nadbrzeżnym.
– Do kogo należy ten statek? – zapytałem. – Widzę go dzisiaj po raz pierwszy.
– Zawija co dwa lub trzy lata – odpowiedział ów człowiek – a należy do łowcy Grakchusa.
Franz Kafka, Dzienniki
Na ulicy ktoś ciągnął wózek z ziemniakami. Jego koła wciąż klinowały się między kocimi łbami. Turkot był nie do zniesienia. Kobieta z naprzeciwka (znał ją z widzenia) chlusnęła wiadrem z wodą, przepędzając tym samym gołębie. Trzaskały skrzydła otwieranych okiennic. Był prima aprilis 1917 roku. Spiegelgasse budziła się do życia.
Po nędznym śniadaniu (kilka sucharów popitych mlekiem) zamiast iść do biblioteki, jak miał to w zwyczaju, zdecydował się przespacerować promenadą nad jeziorem. Ostatnio pogoda nie rozpieszczała, dlatego żal było tracić tak piękny poranek.
Wyszedł przed dom. Nie skręcił jednak w prawo, jak co dzień – tylko w lewo. Wdepnął przez to w pomyje sąsiadki. Nie lubił takich mikrostresów. Szczególnie u zarania dnia. Był – o dziwo – osobą raczej przesądną i coś takiego potrafiło go dość skutecznie, jak to się mówi, rozmontować. Minął dom Büchnera (nic dotąd jego nie czytał), po czym pomknął w dół starego miasta. Przy kabarecie Voltaire, gdzie od jakiegoś czasu kilku łobuzów urządzało swoje artystyczne awantury, kupił od gazeciarza „Neue Zürcher Zeitung”, którą pobieżnie przeleciał w poszukiwaniu informacji o strajkach w Piotrogrodzie. Cisza. Zamiast tego natknął się na korespondencję z frontu zachodniego i kilka wiadomości o charakterze, by tak rzec, lokalnym. Szybko zatem schował gazetę do kieszeni swojej filcowej kurtki. Odkładając lekturę na później, pognał dalej na Bürkliplatz.
Nad jeziorem dwóch chłopców grało w kości na murku. Włodzimierz przycupnął nieopodal. Czytał teraz gazetę na stopniach pomnika, w cieniu bohatera, który wywijał szablą. Dziewczyna przy studni (teraz jest tam przystanek tramwajowy) napełniała balię wodą. Sprzedawca owoców leżał obok swojego towaru i spoglądał na jezioro. W głębi szynku, przez puste otwory drzwi i okien widać było mimo wczesnej pory dwóch mężczyzn przy winie. Szynkarz siedział z przodu za stołem i drzemał. Barka mknęła lekko do małego portu, jak gdyby unosiła się nad wodą. Mężczyzna w niebieskim płaszczu wysiadł na ląd i przeciągnął liny przez pierścienie. Dwóch innych mężczyzn w ciemnych surdutach ze srebrnymi guzikami dźwigało za wioślarzem nosze, na których pod dużą jedwabną chustą w kwiaty, zdobną frędzlami, zapewne leżał człowiek.
Na nabrzeżu właściwie nikt nie zwracał uwagi na przybyszów, nikt do nich nie podszedł nawet wtedy, gdy postawili nosze, aby zaczekać na przewoźnika, który jeszcze pracował przy linach. Włodzimierz co prawda przyglądał im się przez chwilę, ale szybko wrócił do lektury. Był zresztą krótkowidzem. Poza tym inne sprawy zaprzątały mu teraz głowę…
Przewoźnika zatrzymała jeszcze przez chwilę kobieta z rozwianymi włosami, która z dzieckiem przy piersi stała na pokładzie. Potem przewoźnik przyszedł, wskazał na żółtawy, dwupiętrowy dom, który wznosił się pionowo z lewej strony w pobliżu wody, a tragarze dźwignęli ciężar i ponieśli go przez niską bramę, utworzoną ze smukłych kolumn. Mały chłopiec otworzył okno, dostrzegł jeszcze, jak orszak znikł w domu, po czym z pośpiechem je zamknął. Zamknięto także bramę, była ona solidnie sklepiona, z czarnego dębu. Rój gołębi, który dotychczas okrążał dzwonnicę, opadł teraz przed domem. Gołębie zgromadziły się przed bramą, jak gdyby przechowywano dla nich pokarm w sieni. Jeden z nich wzleciał do pierwszego piętra i stuknął dziobem w szybę. Były to jednobarwne, dobrze wykarmione stworzenia.
Co robić? Włodzimierz zdecydował, że nazajutrz wyruszy do Rosji.
Jest wcale prawdopodobne, że przybycie Grakchusa do Bürkli widział Władimir Iljicz Uljanow, który od lutego 1916 do 2 kwietnia 1917 roku mieszkał na niedalekiej Spiegelgasse. Co prawda czas spędzał głównie w czytelniach, ale nawet najbardziej zatwardziali rewolucjoniści (a może przede wszystkim oni) miewają chwile sentymentalnych napadów, kiedy miast ślęczeć nad książkami, odurzają się naturą. Każdy, kto chociaż raz widział wiosenne przebudzenie nad zuryskim jeziorem, jeszcze zimnym od spływających, fosforyzujących w ostrym słońcu, dalekich lodowców, potarganym przez podmuchy południowego wiatru, kto chociaż raz cieszył oczy zieleniącymi się wzgórzami wokół miasta i eksplozją kwiatów na półwyspie Au, ten zrozumie jednodniową słabość etatowego burzyciela, który przedłożył spacer wzdłuż Limmatu i brzegów jeziora nad Hegla.
Oczywiście nie można wykluczyć, że w dniu, w którym Grakchus dopłynął do Zurychu, padał deszcz, a chmury nisko wisiały nad miastem łaskotane przez iglice. Władimir Iljicz wiercił się niecierpliwie na piernacie, licząc na rychłe wypogodzenie. Za oknem rój gołębi okrążył dzwonnicę i opadł przed domem. Jeden z nich wzleciał do pierwszego piętra i stuknął w szybę. Władimir poderwał się na równe nogi. Potem ktoś zapukał do drzwi…
Tragarze wnieśli ciało do środka. Potem zajęli się zapalaniem kilku długich świec, które po chwili zamigotały na ścianie i spłoszyły cienie. Z noszy zsunięto chustę. Leżał tam mężczyzna o dziko zmierzwionych włosach i brodzie, ciemnej skórze, podobny chyba do myśliwego. Leżał nieruchomo, jak gdyby bez życia, z zamkniętymi oczami, pomimo to jedynie otoczenie wskazywało, że był to może zmarły.
Przewoźnik dał znak tragarzom, by opuścili pokój, ci wyszli, przepędzili chłopców, którzy zgromadzili się na dworze, i zamknęli drzwi. Ale i ta cisza była niewystarczająca. Przewoźnik wyszedł zatem do sąsiedniego pokoiku. Mężczyzna na noszach natychmiast otworzył oczy i z bolesnym uśmiechem zapytał:
– Ktoś ty?
– Lenin – odparł Władimir Iljicz.
Człowiek na noszach skinął głową, wskazał bezwładnie wyciągniętym ramieniem krzesło i kiedy Władimir Iljicz skorzystał z zaproszenia, powiedział:
– Wiedziałem, ale w pierwszej chwili zawsze o wszystkim zapominam, wszystko mi się mąci i lepiej, że pytam, nawet kiedy wiem wszystko. I pan zapewne wie, że jestem myśliwy Grakchus.
– Oczywiście – rzekł Lenin. – Pańskie przybycie zapowiedziano mi dzisiaj w nocy. Spaliśmy już od dawna. Koło północy Nadieżda zawołała: „Wołodia, popatrz na gołębia w oknie!”. Był to rzeczywiście gołąb, ale duży jak kogut. Przyfrunął do mojego ucha i powiedział: „Jutro przybędzie zmarły myśliwy Grakchus, przyjmij go w imieniu miast i wsi”.
Myśliwy skinął głową i przesunął koniec języka pomiędzy wargami.
– Tak, gołębie mnie wyprzedzają – powiedział. – I pana też kiedyś będą…
Lenin jest książką na poły przygodową i – jak można przeczytać, choćby w Wikipedii – obnaża bolszewizm w jego zwyrodnieniu, pokazując prawdziwe koszty Rewolucji Październikowej (na dwa lata przed Wielkim Głodem). Oczywiście coś musi być na rzeczy, skoro po jej publikacji Ossendowski dostał się na czarną listę Stalina i okrzyknięto go jednym z wrogów ZSRR. Przejęte uczuciami generalissimusa zachodnie państwa, które za wszelką cenę chciały uniknąć dyplomatycznego konfliktu z Rosją radziecką, chybcikiem wycofały z księgarń dzieło polskiego pisarza.
W przypadku Lenina trudno mówić o czymś, co się potocznie nazywa sympatią autora do jego bohatera. Opowieść o Władimirze Iljiczu od początku do końca jest – zawoalowanym co prawda – oskarżeniem, a z jej kart przeziera nienawiść pisarza do protagonisty – nienawiść, która o dziwo w jakimś stopniu czyni książkę interesującą. Rzadko zdarza się przecież, aby biograf miał aż tak negatywny stosunek do przedmiotu swojej biografii. Nie ma wątpliwości, że relacja między Ossendowskim a Leninem miała charakter osobisty, wręcz namacalny i wykraczała daleko poza zwykłą relację opisującego i opisywanego. To zresztą chyba jest największą wartością Lenina. Nadaje mu bowiem walor intymności.
Życie Ferdynanda Ossendowskiego samo w sobie zasługuje na obszerną biografię (być może filmową), bo nawet na tle polskich pogmatwanych życiorysów wydaje się dość niezwykłe. Pisarz, odkrywca nieznanych ziem, agent amerykańskiego wywiadu, mason, pod koniec wojny przymierzany przez Hitlera na stanowisko prezesa rady ministrów przy mającym powstać w Poznaniu – wspieranym przez Niemcy – rządzie polskim, był najbliższym przyjacielem innego zawadiaki, dowódcy Azjatyckiej Dywizji Konnej i ostatniego mongolskiego chana: krwawego barona von Ungern‑Sternberga, który, stojąc na czele około trzech tysięcy konnych, dość skutecznie napsuł krwi bolszewikom w dalekiej Azji w latach 1917–1921. Ferdynand Ossendowski znał podobno miejsce ukrycia słynnego skarbu von Ungern‑Sternberga, który zdaniem poszukiwaczy złotych pociągów i bursztynowych komnat miał być kilkudziesięcioma skrzyniami wypełnionymi złotem i szlachetnymi kamieniami zrabowanymi z dacanów. Uciekające przed bolszewikami niedobitki z armii – już wtedy pojmanego – barona, którym przewodził Ferdynand Ossendowski, miały ukryć bogactwa w rozpadlinie, gdzieś na rubieżach pustyni Gobi. Bolszewicy spędzili wiele lat na ich bezowocnym poszukiwaniu. Zastanawiać może jednak ich determinacja. Czy dla kilkunastu czy kilkudziesięciu nawet skrzyń złota miesiącami przeczesywaliby azjatyckie piaski i po całym świecie ścigali pozostałych przy życiu świadków ukrycia rzekomych kosztowności? Wydaje się jednak, że – wbrew legendzie – słynny skarb barona nie był stertą błyskotek rodem z Piratów z Karaibów, ale czymś dla Lenina znacznie istotniejszym – tzw. spisem Siemionowa, czyli zbiorem akt obywateli ZSRR podejrzanych o szpiegostwo na rzecz obcych mocarstw i sympatyzowanie z białymi. Zważywszy, że Ferdynand Ossendowski był najpewniej amerykańskim agentem i przyjacielem Siemionowa, można przypuszczać, że właśnie jemu swój skarb powierzyli białogwardziści. Nie można wykluczyć oczywiście, że w innych skrzyniach, którymi objuczone były prowadzone przez Ossendowskiego i jego kompanów wielbłądy, skrzyły się złoto oraz szlachetne kamienie, ale to nie z ich powodu przez kolejne dekady bolszewicy starali się odnaleźć skarb, który – jak zeznał torturowany przed śmiercią von Ungern-Sternberg – był w posiadaniu autora Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów.
Na dolnym odcinku Wisły, między Włocławkiem a Ciechocinkiem, kilkadziesiąt kilometrów od Torunia jest niewielkie flisackie miasteczko o pięknej, przeczącej, nazwie Nieszawa – które skryło się u podnóża wiślanej skarpy, pomiędzy dwoma zakolami rzeki. Uliczki parterowych domów z niewielkimi obejściami, na których wiosną kwitną karłowate wierzby, jak jeden mąż zbiegają w kierunku wody, w kierunku przystani, skąd przed wojną siedem razy dziennie wypływał prom łączący brzegi. Na rynku, wyglądającym jak tysiące polskich małomiasteczkowych rynków – niewiele mającym wspólnego z przestronnymi, okolonymi średniowieczną, renesansową bądź barokową zabudową placami zachodnich miast – zbierają się głównie mewy i gołębie, latem rybitwy. W deszczowe dni błoto, wszechobecne błoto, spływa rynsztokami, zabierając ze sobą śmieci i niezmiecione liście. W słoneczne zaś – zastyga, twardnieje i kruszy się pod bieżnikami oraz podeszwami. Ceglana renesansowa fara z masywną wieżą (wspomnienie po niemieckich budowniczych), niskim stropem oraz zimną kruchtą, której podłoga – jak ta w Bazylice Świętego Marka w Wenecji – jest w zasadzie pofałdowanym rejestrem cyklicznie nawiedzających miasto, z niepokojem wypatrywanych każdej wiosny i jesieni powodzi; szczelne, solidne klasztorne mury, marniejące we wszechogarniającej wilgoci, i sylwetka samego kremowego klasztoru franciszkanów, widocznego z daleka, odbijającego się w mętnej wodzie rzeki; kilka mieszczańskich domów, brudnych i nudnych, brukowane ulice, którymi SS spędzało Żydów do ciężarówek i furgonetek, w końcu portowe nabrzeże, gdzie oprócz barek i promu cumowały wycieczkowce kołyszące się w rytmie dansingowej muzyki – to wszystko niezbicie świadczy o wielkomiejskiej, bogatej przeszłości miasta, ale też w jakiś zagadkowy sposób zwiastuje ciemną i w zasadzie beznadziejną przyszłość, w której Nieszawa wyludni się zupełnie, a wzbierająca Wisła zaleje opustoszałe podwórka i opuszczone pokoje.
Każdy port można odwiedzić, gdy ma się do dyspozycji wieczność. Toteż nie ulega wątpliwości, że myśliwy Grakchus dopłynął również do Nieszawy. „Panem”, który go przywitał, „podszedł do noszy, położył rękę na czole leżącego i zaczął się modlić”, był najpewniej mój pradziadek, Bolesław Jarosiński, który w latach dwudziestych zeszłego stulecia tam burmistrzował. Przy tym był najmłodszym burmistrzem w ówczesnej Polsce.
– Ktoś ty? – zapytał myśliwy.
Pan nie okazując wcale zdumienia, powstał z klęczek i odparł:
– Burmistrz Nieszawy.
Dom, w którym doszło do ich spotkania, znajduje się nieopodal Wisły, obok klasztoru, kilkaset metrów od ratusza. Pomimo swojej zwalistej formy, modernistycznego, choć topornego charakteru, jest raczej elegancki i – ze swoim prostokątnym portykiem oraz łamanym dachem – reprezentacyjny, szczególnie jak na nieszawskie standardy. Ze względu na osobę dawnego właściciela zwany jest potocznie „Ossendówką”.
Kiedy tragarze wnieśli myśliwego Grakchusa do wilii, pisarz, któremu nieobce przecież były targi z zaświatami, wpierw polecił, aby nosze ustawiono w pokoju jego żony (która przebywała w Warszawie) i zapalono obok nich gromnice, a następnie mojemu pradziadkowi zabronił przyjmować od zmarłego jakiekolwiek dary. Następnie obaj udali się na dłuższą rozmowę z myśliwym. Być może dotyczyła ona Lenina, który na skutek wylewu krwi do mózgu od jakiegoś czasu był unieruchomiony na wózku i jedynym dźwiękiem, jaki powtarzał, było tylko ptasie: „Wot! Wot!”. Ossendowski wspominał, jak w 1918 roku uciekł z trawionego rewolucją Petersburga. Było to w niecały rok po wizycie Grakchusa w Zurychu.
Ciemne szlaki łodzi zmarłych, których żagle wypełnia wiatr wiejący w najgłębszych rejonach śmierci, atramentowe szlaki podróżujących przez kraje świata łodzi bez steru, które na skutek błahego błędu, niedopatrzenia, chwili nieuwagi, a może po prostu tęsknoty, zmyliły drogę i utkwiły beznadziejnie pośród ziemskiej wody; jedwabne szlaki niespełnienia, niedokończenia, niedoprecyzowania, szlaki tych, co są ciągle w ruchu, szlaki wałęsających się po nieskończenie długich schodach, szlaki przemienionych w motyle, szlaki tych, którym nie można przyjść z pomocą; szlaki ludzi bez winy; te właśnie szlaki przecinają się na morzach, rzekach, oceanach, splatają ze sobą, tworząc niepowtarzalny ornament wiecznej negacji. „Wiele cieni zmarłych liże tylko fale rzeki zmarłych, gdyż płynie ona z nas i ma jeszcze słony smak naszych mórz – pisał Kafka w Rozważaniach o grzechu, cierpieniu, nadziei i słusznej drodze. – Wtedy rzeka wzdryga się ze wstrętu, odwraca w biegu i wyrzuca zmarłych z powrotem w życie…”
[…]