Wyszedłem znów na rynek. Tam stoi wóz bez koni, a na nim siedzi samotny, stary Żyd. Opowiedział, że dziś był rozstrzelany i pochowany w grobie, ale zaczął grzebać w ziemi, wydobył się na wierzch. Kiedy wyszedł, zaczął się zastanawiać, co ma dalej robić. Rodzina cała została rozstrzelana, a on sam tylko żyje. Postanowił naprawdę umrzeć, bo przecież sam nie może żyć. Żandarm siedział u Kulczyńskich i pił wódkę. Ktoś usłużny dał mu znać, że na rynku czeka stary Żyd.[…]
Z pamiętnika Wacława Kapsy1, w czasie wojny pracownika administracji miejskiej Działoszyc, miasta położonego w obecnym województwie świętokrzyskim, które przed wojną zamieszkiwało 6755 mieszkańców, w tym 5000 Żydów.
Druga salwa miała rozstrzygać o życiu i śmierci. Po niej, dowodzący egzekucją zarządził przerwę na papierosa. Oficerowie niemieccy skupili się w cieniu dębu, szeregowi zdjęli hełmy i ocierali z potu głowy, a polscy policjanci, na boku, palili w milczeniu. Jeden z żandarmów kiwnął palcem na komendanta policji, ten podbiegł i wyprężył się. Niemiec podał mu paczkę papierosów. O tropieniu przez niego ukrywających się Żydów głośno było w okolicy.
Po wdeptaniu w ziemię niedopałków gestapowcy i żandarmi przeszli na krawędź dołu i pojedynczymi strzałami z pistoletów kończyli dzieło. Blondyn w czarnym mundurze i ciemnych okularach fotografował to, scena po scenie.
Gdy auta z Niemcami odjechały, komendant policji nakazał ludziom z łopatami zasypywanie zwłok. Chodził twardym krokiem mundurowego i doglądał roboty. Niespodziewanie jeden z kopiących rzucił łopatę i pobiegł pod drzewo, bluzgając po drodze żółtą śliną. Dzień był słoneczny. Niedopitą przez Niemców oranżadą podzielili się policjanci.
Było późne popołudnie. Najważniejszy z policjantów wkroczył na świeżo usypaną ziemię i szedł po niej, zapadając się to na jedną, to na drugą stronę. Kopacze rzucali ziemię we wskazane przez niego miejsca, ale robili to z daleka, jakby unikali wchodzenia na pogrobowisko. Wreszcie stanął na twardym gruncie, zarządził koniec roboty i starannie otrzepał zapiaszczone cholewy butów. Policjanci upakowali się na furmanki i odjechali. Ludzie ze szpadlami odchodzili trójkami. Woźnica od wozu bez konia ubłagał kilku z nich, żeby pomogli mu przepchnąć go do miasteczka. Kirkut leżał na wzgórzu.
Furmanki z policjantami wjechały między domy. Komendant zszedł z tej, która go wiozła, bo uznał, że powinien dojrzeć domostw, do których mieszkańcy już nie wrócą, i sprawdzić, czy na każdym z nich figuruje papier z niemiecką pieczęcią rekwirujący dobytek i zakazujący wkraczania na jego teren. Szedł od furtki do furtki, od domu do domu. Przystanął zasapany, rozluźnił pas i kołnierz munduru, zdjął czapkę i szarą chustką przetarł spocone czoło. Usłyszał wycie psa; dochodziło od strony sąsiedniej ulicy, na której stał jego dom. Przyśpieszył. Frontową ścianę domu, tę z malwami i winoroślą, zakrywał już cień. Za furtką zboczył ze ścieżki i zajrzał w głąb podwórza: jego piękna suka, dobermanka, nie prężyła się ku niemu, wpatrując w swojego pana służalczym spojrzeniem, ale skurczyła i wcisnęła do budy.
W izbie zdjął sierżancki mundur i opadł ciężko na szeroką ławę. Rozkraczył owłosione, mocne nogi i czekał, aż żona przyjdzie ściągnąć mu buty. W pośpiechu zostawiła garnki na kuchni, podeszła, ustawiła się tyłem, cholewę ujęła między kolana, szarpnęła. But zszedł. To samo uczyniła z drugim. Chciała odchodzić, ale przytrzymał ją za kaftan, i stopę, z której zsunęła się onuca, wepchnął wysoko między nogi. Zadrżała, ale stała nieruchoma. Puścił. Powiesiła onuce przy piecu i przyniosła mu z komory zsiadłe mleko z kożuchem śmietany. Wypił łapczywie, wysmarkał się głośno i powiedział:
– Byłaś w kościele.
– Tak.
– Niedziela nie starczy?
– Jutro rocznica śmierci matki.
– Babskie gadanie. – Spojrzał na kobietę złym okiem. – Dla klechy mało było dwóch miesięcy na kieleckim Gestapo?
– Ksiądz katolicki powinien codziennie odprawiać mszę.
– A może nagle pokochał Żydów? – Na szerokiej, ogorzałej twarzy mężczyzny czaił się chytry uśmiech. – Co, a może się przechrzcił? – zaśmiał się rechotliwie.
Na stole z surowych desek żona postawiła przed nim pobielaną miskę z łyżką.
– Naprzód mycie – zarządził.
W stałym miejscu nieopodal pieca postawiła cebrzyk i wlała do niego część podgrzanej wody. Podszedł, opuścił szelki, a ona zaczęła go rozbierać. Nagi, odwrócił ją i zadarł spódnicę. Miał szerokie, silne dłonie, których palce wpijały się boleśnie w jej ciało.
Owdowiał dwa lata przed wojną. Druga żona była jedną z trzech córek handlarza koni z sąsiedniej miejscowości. Był od niej kilkanaście lat starszy, ale zapragnął żony, której by mu zazdrościli. Teściowi pasował taki zięć; najważniejszy policjant w okolicy. W rysach miała coś z Cyganki, może nawet Żydówki. Sprawdził. W papierach było jak trzeba. Jej tajemnicze oczy, śniada cera i nabrzmiałe wargi, to go do niej ciągnęło, choć wolał baby szersze w zadach. Nie mieli dzieci. Podejrzewał, że ona szachruje i robi tak, żeby mu nie dać potomstwa.
– Sąsiedzi gadali, że suka wyła. – W zarzuconej luźno koszuli przeszedł przez izbę. – Bóg mi świadkiem, że Ickowi Melmanowi wypłaciłem za nią wszystko, co do grosza.
– Przez dwa lata wiernie ci służyła – powiedziała kobieta. – Dumny z niej byłeś.
– Ale dzisiaj Icek przeniósł się do raju. – Splunął. – Zwąchała to, jej sucze nasienie. – Nerwowo uderzał o siebie dłońmi. Naciągnął spodnie i nasunął trepy. Wyszedł z domu i przechadzał się po podwórzu; Erna obserwowała go z ukrycia. Poszedł do niej, wołał, nie chciała wyjść. Sięgnął po kij i zaczął ją dźgać wciśniętą w kąt budy. Piszczała, ale gdy krew zaczęła jej płynąć po szyi i piersiach, umilkła. W furii zaczął tłuc o deski budy. Nie wytrzymała, wypadła i rozszarpała mu udo. Wtedy padł strzał. Z domu wybiegła żona.
Krwawiący wszedł na schody ganku, odwrócił się i spojrzał ku kobiecie podtrzymującej głowę zdychającego psa.
– Suki! – syknął przez zęby.
[…]
[dalszy ciąg można przeczytać w numerze]