Cześć, Piotruś. Dziękuję za pamięć i życzenia. Mnie też diabli dopadli i to w same urodziny: viral syndrome, gorączka i ciarki po plecach latają. Biorę tylenol i gorączka już spada, ale niczego się nie chce.
Kochana Pani Bożeno, z pewnym opóźnieniem dziękuję za Pani piękne dary, bo miałem silną gorączkę wirusową, wskutek szczepienia przeciw kokluszowi. Taka moda teraz w Ameryce, że dziadkowie muszą się szczepić, nawet jeśli nie wiadomo, czy przeżyją ten zabieg, bo starych jest już za dużo. Z powodu choroby nie przesłuchałem psalmów, ale prezent jest bardzo à propos, taki jaki tylko Pani umie dobrać.
Droga Kasiu, zgadłaś, byłem dosyć ciężko chory – w same urodziny – od 2 do 6 lipca. Gorączka wirusowa powyżej 100°F. Sam sobie to załatwiłem, szczepiąc się pod presją przeciw kokluszowi. Teraz leczę się ze skutków intensywnego leczenia…
Drogi Julku, bardzo dziękuję za pamięć i życzenia – także te od Twoich facebookowców. Przyrzekam, że dołożę sił i będę się nadal starał – na pohybel naszym wrogom.
Minął kwiecień, maj i czerwiec, a ja ani razu nie byłem na rzece – jak nigdy od blisko czterdziestu lat. Albo niepogoda, albo Adam nie mógł, albo ta gorączka.
Nie wiem, co by było, gdyby nie ten podarowany aparat i pogotowie, które zaraz przyjechało. Pogodni młodzi ludzie w ponurych czarnych mundurach, nie podnosząc mnie z podłogi mierzą mi puls, ciśnienie, temperaturę i nieustannie pytają: jak się nazywam, ile mam lat, gdzie mieszkam, jaki dziś dzień, miesiąc i rok, a nawet kto jest prezydentem Stanów Zjednoczonych. Zadowoleni z moich odpowiedzi, kładą mnie w końcu na nosze na kółkach i wyprowadzają z domu. Nogami do przodu, tak jak sobie zawsze wyobrażałem, tylko nie to, że będę całkiem przytomny. Wstawiają mnie do karetki i znów wszystko mierzą, zadając te same pytania. Z jednej strony dziewczyna, z drugiej młodzieniec – bardzo sympatyczni. Proszę, żeby zawieźli mnie do szpitala Inova, gdzie pracuje doktor Krist i gdzie równo dwanaście lat temu leżałem z powodu wirusowego zakłócenia równowagi (patrz Pamiętnik) i wszystko się dobrze skończyło. Właśnie tam jedziemy – zapewniają. Zajeżdżamy, wynoszą mnie, ale niczego tu nie poznaję. Okazuje się, że są dwa szpitale Inova. Proszę, żeby zadzwonili do doktora Krista. Zadzwonili, ale go nie ma, wyjechał na urlop. Tak samo jak dwanaście lat temu. Bierze urlop w lipcu, w okresie moich urodzin, właśnie wtedy, gdy rokrocznie dopada mnie diabeł, który o tym dobrze wie.
W szpitalu inni młodzi ludzie mierzą mi wszystko od początku, zadając te same pytania. Niektórzy zapewniają, że współpracują z doktorem Kristem. Moje odpowiedzi wciąż są zadowalające, ale temperatura za wysoka i nie chcę jeść. Przychodzą lekarze, każą podnieść jedną rękę i drugą – podnoszę. Potem jedną nogę i drugą, ale tego nie mogę. Młodzi ludzie wciskają mi do penisa kateter, delikatnie, bezboleśnie. Trwa to dosyć długo, więc opowiadają sobie jakieś zabawne historie. Nie słyszę, co mówią, bo słuch mam od dawna wadliwy. Noszę w uchu aparat słuchowy – tylko jeden – w szpitalu wyjąłem go na noc i nie mogę więcej znaleźć. Podziały się gdzieś również eleganckie progresywne okulary, które sobie sprawiłem za sześćset dolarów na miejsce eleganckich progresywnych – też za sześćset dolarów – które półtora roku temu zostawiłem w samolocie. Zabrałem je do szpitala pewny, że będę miał czas na czytanie, ale nie mam na to żadnej ochoty. Carolyn Cukierman i Ella Barnes mnie odwiedzają. Mówią do mnie, nie wiem co. Przedstawiają się jako moje siostry i żądają dla mnie lepszej opieki. Niepotrzebnie, bo opiekę mam dobrą. Młodzi ludzie obu płci wiedzą o Hłasce, Agnieszce Osieckiej, Komedzie, Frykowskim, albo tak mi się zdaje. Imponuję im, że znam tak sławnych ludzi. W rozmowach pojawia się również Stachura, którego nie znałem i nie wiem, co on ma tu do rzeczy, prócz tego, że razem debiutowaliśmy i że też go dawno nie ma, o czym zresztą nie pamiętam, bo wszystko jest tak, jakbyśmy wciąż jeszcze byli i coś robili – Stachura jakiś scenariusz, a ja nie pamiętam co, ale jestem jednym z nich jak nigdy przedtem i częściowo i na mnie spada ich gloria – jak nigdy przedtem.
W nocy naciska się guzik, czego oni bardzo nie lubią. Przychodzą, żeby czym prędzej wyłączyć sygnał, i mówią, że zaraz ktoś przyjdzie, ale nikt nie przychodzi. Uważają nas za rozpieszczonych darmozjadów i są przekonani, że robią nam łaskę. Owszem, mogą być przepracowani i przemęczeni, zwłaszcza w nocy, ale my nie leżymy tu dla przyjemności. Strofują nas podniesionym głosem. Nie wierzą, że to my jesteśmy ich zwierzchnikami, a nie oni naszymi, i że to my płacimy – jeszcze nie wiem, jak słono – ubezpieczalni, która im płaci. Do głowy im nie przychodzi, że gdyby nie my – zniedołężniali starcy i kaleki – to nikt by ich nie sprowadzał z najdalszych zakątków świata, gdzie nikt ich nie potrzebuje. Czeka się więc i czeka, gdy zabraknie w nocy wody, gdy kołdra spadnie na podłogę, gdy ciężka noga wysunie się z łóżka i nie daje się wciągnąć z powrotem. Pewnej nocy ta noga obrasta mi bryłą lodu. Błagam, żeby ktoś tę bryłę odrąbał, ale nikt nie chce jej dotknąć. Ktoś nawet ostrzega: – Nie dotykaj, bo to zło! Mam zimne żelazne obręcze na obu nogach. Proszę kogoś, żeby te obręcze przeciął, ale on nie może, bo nie jest lekarzem.
Leżę na pobojowisku we Francji pod koniec pierwszej wojny światowej. Jest zasłane rannymi. Tak gęsto, że pielęgniarki, niemłode już, chodzą po nas. Nogi mamy przygniecione ogromnym ciężarem i mówią nam, że im dłużej będziemy leżeć bez ruchu, tym prędzej zwyciężymy. Kilka nocy leżę w zimnym gabinecie, w drewnianej willi (daczy) z początku zeszłego wieku. Urzędują w niej komuniści, którzy wiedzą wszystko, co było, co jest i co powinno być, mają prawo robić, co chcą i nikt nie śmie im się sprzeciwić. Dla nich nie ma żadnego znaczenia to, że leżymy w gównie, w ogóle nie zwracają na nas uwagi i – w przeciwieństwie do komunistów, których naprawdę znałem – nie mają żadnych sekretów, niczego nie ukrywają, walą całą prawdę. Widzę wśród nich Broniewskiego, a nawet Borowskiego i przemyka mi przed oczami Hanka Sawicka, o której długo nie wiedziałem, że się nazywała Szapiro i była cioteczną siostrą Stefana Kisielewskiego, tylko że kochała ludzi (bez wzajemności). Zdaję sobie sprawę, że jestem świadkiem jak jeszcze nigdy i leżę cichutko, starając się wszystko zapamiętać, choć wiem, że to niemożliwe.
Nie wolno mieć nożyczek, nawet bardzo małych, paznokcie u rąk i nóg rosną jak szpony. Terapeutami są Amerykanie, młodzi, mężczyźni i kobiety, przeważnie biali. Jedna długowłosa blondyna zagląda do mnie przez szparę w kotarze, wypytuje mnie o szczegóły mojej choroby i mówi, że gdyby ona tak straciła niezależność (independence), to wolałaby nie żyć. Ja też bym wolał, ale boję się powiedzieć, bo a nuż to prowokatorka, która ma obowiązek zawiadomić przełożonych i znajdę się pod specjalnym nadzorem jako potencjalny samobójca do reszty ubezwłasnowolniony jako niepoczytalny. Nigdy nie mija mojego łóżka obojętnie: Muszę porozmawiać z moim przyjacielem Henrym. Chcę ją spytać, czy zna jakichś humanitarystów, którzy zabijają z miłosierdzia – nazywa się to merci killing – ale nie mam odwagi i pytam tylko, czy to jest legalne. Okazuje się, że nie w Wirginii. Chętnie bym dopłacił, żeby mnie wykradli do bardziej miłosiernego stanu, czego oczywiście nie mówię, lecz i tak wkrótce przychodzi do mnie młody specjalista z serią fachowych pytań, między innymi, jak często myślę o samobójstwie. Odpowiadam, że nie częściej niż dawniej, co jest kłamstwem, bo cały czas się rozglądam za jakąś możliwością.
Grając na zwłokę, poddaję się intensywnej terapii, poczynając od mycia zębów, które jest jednym z przedmiotów. Dają mi wózek inwalidzki. Ach, jak przyjemnie spacerować jak za dawnych dni – szydzi kreolski sadysta, gdy wyjeżdżam na długi korytarz. Muszę długo prosić, żeby mnie posadzili na wózek i żeby mnie położyli z powrotem do łóżka, gdy bolą mnie od tego pośladki. Każą mi siedzieć na tym siodle boleści, a ja nie wiem, że wózek może mieć wyścielane siedzenie. I muszę długo prosić, żeby posadzili mnie na sedesie, żebym się wreszcie uwolnił od pieluch. Tak długo, że następuje wstrzymanie, co uważa się za dowód, że wzywam ich niepotrzebnie. I tak samo długo pociągam za dzwonek, żeby mnie podnieśli z sedesu, podtarli, podciągnęli mi spodnie i wypuścili z ubikacji. Zależność i redukcja, że naprawdę lepiej nie żyć. Zwłaszcza dla mnie. Na początek Holokaust, a na koniec to. Co za diabelska klamra.
Pokój dzielę najpierw ze starym Murzynem, który chodzi, ale dziwnie podrygując. Mamy osobne telewizory. Mój cały czas milczy, bo mnie nic nie interesuje, a jego brzęczy cały dzień i całą noc. Gdy po paru tygodniach go puszczają do domu i zostaję w pokoju sam, stwierdzam, że nasza wspólna szafa jest dosyć ciężka, żeby zawisnąć na klamce jej drzwi, ale nigdzie nie ma sznura. Na miejsce Murzyna zjawia się zadbany biały dżentelmen, któremu wszyscy nadskakują. Żona mu przywiozła piżamy, szlafroki, nawet kota w klatce do pogłaskania. Ma władzę w nogach, lecz do ubikacji jeździ na wózku – co godzinę. Przystojny, uprzejmy, próbuje nawiązać ze mną rozmowę, ale ja prawie nic nie słyszę, więc daje spokój. Zresztą następnego popołudnia znika. Przeniósł się bliżej swojego domu – wyjaśnia starsza pielęgniarka. A więc jest tak ważny i możny, że może przenieść się gdzie chce, nawet w ciągu dwudziestu czterech godzin, a ja już drugi miesiąc tu tkwię i gdziekolwiek dzwonię, żeby mnie przyjęli, to nie ma dla mnie miejsca. Jego miejsce zajmuje wielki, gruby facet po operacji kolana. Jeździ na specjalnym wielkim wózku, bo na normalnym się nie mieści. Ma dwoje nie mniej otyłych dzieci. Córka całą górną część swojej obfitości wspiera na walkerze, który przed sobą prowadzi. Syn porusza się jeszcze o własnych siłach. Synowa, Latynoska normalnej tuszy, przychodzi z synkiem w wieku przedszkolnym, którego uważa się za geniusza, więc nieustannie się popisuje, a personel, który zdaje się znać całą rodzinę, biega wokół nich na palcach i spełnia każde ich życzenie. Przychodzą z ogromnymi bukietami kwiatów, które wypełniają większość naszej wspólnej przestrzeni. Przychodzą co wieczór i zostają do późnych godzin, prawdziwa troskliwa rodzina. Pielęgniarka zaciąga moją kotarę, żeby specjalny pacjent miał some privacy with his family. Mnie rodzina nie przyniosła ani jednego kwiatka.
Pewnego francuskiego rozbitka po czterdziestu dniach wyciągnięto z morza i spytano, czego mu najbardziej potrzeba. Powiedział, że muzyki klasycznej. Ja jestem takim rozbitkiem. W domu miałem radio zawsze nastawione na klasykę. W samochodzie ta sama stacja włączała się, gdy przekręcałem kluczyk i jeździłem otoczony muzyką, która nie przestawała mi grać, gdy wracałem i wchodziłem z powrotem do domu. W szpitalu, gdzie dwanaście lat temu znalazłem się z powodu vertigo (Pamiętnik, 3
Zapisałem to później, ale wstawiam tu dla chronologii, bo to nie dziennik, lecz pamiętnik.
[…]
Po lunchu siedziałem na ganku, gdy zajechał ambulans i zabrał kobietę z grubo owiniętą głową, pewno udar. Pół godziny później zajechał drugi, ale nie wiem, po kogo, bo wróciłem do siebie, żeby nie wiedzieć.
Dobra wiadomość: mój dom stoi i będzie stał, ścięli tylko dęby najbliżej budynku, żeby go trochę poszerzyć. Powiedział mi to syn mojej byłej sąsiadki z przeciwka, który ją tu regularnie odwiedza, a więc non omnis moriar. Druga dobra wiadomość: po raz pierwszy od trzech tygodni nie zażyłem nawet połowy pastylki uspokajającej – zapomniałem. Jak dobrze, że można zapomnieć.
Przyjechała konsultantka, którą mi polecił Eduardo, żeby mnie uświadomić, jakie mam możliwości niezależnego istnienia. Otóż nie mam, a konsultacja kosztowała dwieście dolarów. Druga niedobra wiadomość: jednak rozbiorą mój dom i postawią intratne wielkie domisko.
Na ganku dopadła mnie dojmująca chandra, bo oto nadchodził długi niepotrzebny wieczór i co ja z nim i z sobą zrobię? Nawet muzyka nie pomagała, przeciwnie, przeszywała na wskroś. Zdjąłem słuchawki i pognałem po pastylkę. Ale najpierw do toalety. I co się okazało? Mój niepokój był w stolcu i po wypróżnieniu jak ręką odjął. Warto sobie to zapamiętać. Zaraz potem zafascynowała mnie nowa runda meczu, w którym opozycja usiłuje znokautować prezydenta i w żaden sposób nie może. Oglądając wymianę ciosów, poczułem niepohamowane łaknienie i wykończyłem słoik prażonych orzechów. Zasnąłem bez pierwszej połowy pastylki nasennej i zażyłem ją dopiero w drugiej części nocy.
Nie ma i już nie będzie takiego miejsca na ziemi, gdzie mógłbym być znowu wolny. A po tym wszystkim, co mi pokazał Eduardo, jedynym rozwiązaniem jest ta poczekalnia, gdzie jestem.
Kiedyś w Warszawie, zmęczony ludźmi i troskami codziennego życia, myślałem o tym, że może jest jakiś klasztor, gdzie mógłbym się zamknąć jako rezydent. Oddawałbym im wszystkie dochody, w zamian za wikt, opierunek i święty spokój, żeby czytać i pisać jak średniowieczny mnich. I co? Jestem w takiej celi, mam wszystko co trzeba i więcej czasu niż kiedykolwiek, żeby czytać i pisać.
[…]
[całość można przeczytać w numerze]