Krzysiek odebrał mnie na dworcu i poszliśmy gdzieś obok na pizzę. Był ciepły, słoneczny dzień, więc przycupnęliśmy pod jakimś parasolem. Pamiętam, że obsługiwała nas taka miła dziewczyna z plakietką „Jestem nowym pracownikiem” czy coś w tym rodzaju. I tak się pod tym parasolem przy pizzy rozgadaliśmy, że skończyliśmy dopiero w Bibliotece Śląskiej. W Bibliotece zaczęliśmy od nowa, z tym że tym razem oficjalnie i na zadany temat, a nie jak przedtem od Sasa do Lasa. Wcześniej, jeszcze w drodze do Biblioteki, Krzysiek pokazał mi jakiś zapomniany żydowski czy niemiecki cmentarz (wszyscy zmarli są równi). A może było to tylko miejsce po tym cmentarzu (cmentarz zapomniany czy nieistniejący to też jakby to samo)? I pomyślałem, że idziemy właśnie do biblioteki, która też jest swego rodzaju cmentarzem. I że to jest wcale dobre miejsce dla takich dziwnych duchów, jak my.
Może jakiś rok wcześniej – a może rok później – czytałem wiersze w areszcie śledczym u Wojtka Brzoski, który jednak nie mógł mi za to czytanie zwrócić nawet kosztów podróży, jako że w kulturze zawsze bida, a co dopiero w kulturze za kratkami. Dlatego po areszcie – na zaproszenie Krzyśka – poszedłem na Uniwersytet Śląski pogadać za pieniądze ze studentami o poezji, dzięki czemu miałem za co wrócić do domu.
Krzyśka poznałem jako redaktora „FA-artu”, z którym to pismem współpracowałem szczęśliwie przez długie lata. Po tych długich latach zaproponowałem go jako recenzenta mojej pracy doktorskiej. Nie było w tym żadnego kumoterstwa, bo wiedziałem, że żadnej taryfy ulgowej nie będzie (pamiętam też, że moja promotor – profesor Joanna Pyszny – bardzo się ucieszyła na ten wybór). W międzyczasie widzieliśmy się jeszcze – także w Katowicach – podczas mojego nieudolnego czytania Pocztówek legnickich (tomiku wydanego właśnie przez „FA-art”), przy okazji którego wraz z Czarkiem Kęderem przepytali mnie, jak należy, za co jestem im wdzięczny, jako że człowiek nie zawsze ma w życiu okazje odpowiadać na dorzeczne pytania.
A co do Wawrzynu, to jakoś pod koniec całej imprezy zapytałem Krzyśka, ile jestem mu winien za tę pizzę, cośmy ją spałaszowali pod dworcem. I od słowa do słowa doszliśmy do wniosku, żeśmy za nią w ogóle nie zapłacili. Nie wiem, czy tak jak ja zapamiętał tę dziewczynę z plakietką nowego pracownika, ale bardzo się przejął i zaraz poleciał na dworzec, żeby jej za tę pizzę zapłacić, bo przecież mogła mieć przez nas kłopoty. Ja zaś poszedłem z inną dziewczyną na piwo, żeby gadać o dupie Maryni. I taka była między nami różnica. Nie wiem dlaczego, ale zawsze uważałem, że Krzysiek jest lepszy od nas wszystkich, choć aż tak dobrze to go jednak nie znałem. Widywaliśmy się zbyt rzadko. Emanowała z niego – jak by to ująć? – wyjątkowa uczciwość i autentyczność w myśleniu i działaniu. Rzeczy rzadko spotykane w dzisiejszym świecie. No i pewien rodzaj czystej energii – z rodzaju tych, co to łatwo udzielają się innym. Takie w każdym razie robił wrażenie na mnie.
A teraz nie wiadomo dlaczego – nie żyje.
I na pizzę już nie pójdziemy.