Wstyd napisał lekarz, specjalista w zakresie radiologii i diagnostyki obrazowej, po godzinach pracy dramaturg, specjalność – komedie. Zaczynał w założonym przez siebie w Radomiu „Kabarecie Imienia Romana”, pisząc scenariusze, skecze i piosenki, które powstawały także dla radomskiego kabaretu literackiego „Definitywny Odlot Bocianów”. Programy kabaretowe i sztuki – Techno, Zabij mnie, Koronacja – były wystawiane i zdobywały nagrody oraz wyróżnienia. W tym sezonie w Katowicach miała miejsce premiera jego Inteligentów. Podobnie jak Antoni Czechow, też lekarz i bliski mu autor, Marek Modzelewski stara się uważnie słuchać swoich bohaterów.
We Wstydzie wysłuchał rodziców państwa młodych na weselu… odwołanym. Nie pokazał też młodej pary, która nie przystąpiła do sakramentu, za to zobaczył kawałek naszego życia i mentalności w nieco tylko wykrzywionym lustrze komedii. Rodzice pana młodego to inteligenci: Małgorzata (Iza Kuna), okulistka, ordynator szpitalnego oddziału, i Andrzej (Jacek Braciak), właściciel dobrze prosperującej firmy. Wanda (Agnieszka Suchora), żona przy mężu, i Tadeusz (Mariusz Jakus), nisko kwalifikowany pracownik firmy z niewielkiej miejscowości – rodzice panny. Obie pary mogą być utożsamiane ze zwolennikami skłóconych dziś „połówek” naszego społeczeństwa – tej liberalno-prodemokratycznej, która odnalazła się w nowych realiach ekonomicznych i w Europie, oraz tej konserwatywnej, której powodzi się gorzej, momentami czuje się wręcz upokarzana, więc szuka rekompensaty w pielęgnowaniu katolickiej tradycji i pojmowaniu swojskości jako patriotyzmu.
Klasy przedstawieniu dodają aktorzy, są wielowymiarowi i prawdziwi, a nade wszystko zabawni. Wanda Agnieszki Suchory to jejmość młoda jeszcze, ale bardzo zasadnicza i wojownicza, jak na przedstawicielkę prowincji przystało. Na swą córeczkę, opuszczoną przez narzeczonego, słowa nie da powiedzieć. Już prezent przedślubny, czyli mieszkanie dla młodych kupione przez zamożnych rodziców na nazwisko syna, budził obawy. Gdyby coś nie wyszło, córeczka nic by z tego nie miała, a to przecież nie fair. Jej mąż Tadeusz bardzo szybko wystawia rachunek za wstyd, jakiego doznali, świecąc oczami przed gośćmi (i orkiestrą) zaproszonymi na wesele, którego nie ma. Już wcześniej, widząc zgromadzony na tę okoliczność ogrom jedzenia i wódki, nie mógł znieść myśli, że się wszystko zmarnuje. Lepiej to uratować, ale jak?
Skoro nie działają argumenty ekonomiczne, w ruch idzie wywlekanie brudów. Jeśli Łukasz zrezygnował z poślubienia Weronki, podejrzewając ją o skłonności lesbijskie, to jej mamusia, Wanda, wywlecze na światło dzienne nieślubnego syna jego ojca i kompleksy zdradzanej mamusi. A jeśli to nie pomoże wymusić zaplanowanego ślubu, jako broń ostatnia pojawi się w jej ustach klątwa. I pani doktor ordynator, bardzo nowoczesna kobieta, tak się nią przejmie, na serio, że dojdzie do rękoczynów. W końcu wesele się odbędzie, tylko tydzień później, bo jakoś trzeba się ułożyć, zażegnać konflikty, no i dóbr konsumpcyjnych nie zmarnować. Prawem komedii jest happy end, choćby najbardziej nieprawdopodobny. Jej wartością są dobre dialogi, podstawa świetnych ról, ale też portret skonfliktowanego społeczeństwa, na długo przed Weselem Wyspiańskiego podzielonego na panów i chłopów. I nie ma się co łudzić co do zgody narodowej. Takowej nie będzie. Drapieżny kapitalizm ostatnich lat odtworzył dawny podział klasowy w sposób dramatyczny, a politycy z upodobaniem ten podział petryfikują i wykorzystują do utrzymania władzy. Co na to inteligenci? Byliśmy głupi – powiedział profesor Król. Ktoś dodał – byliśmy głusi. Słowem, można było do tego, co jest, nie dopuścić. Ale… tu trzeba by otworzyć dyskusję na temat powinności inteligencji.
Jest ku temu sposobność: przedstawienie Letników Maksyma Gorkiego w Teatrze Narodowym. Bohaterowie, przedstawiciele rosyjskiej inteligencji początku dwudziestego wieku, co najmniej o pokolenie młodsi od inteligentów znanych ze sztuk Antoniego Czechowa, spotykają się i jak tamci gadają, ale marzenia gdzieś znikły, nadzieje na lepszy świat również. Tylko nuda i marazm wydają się ponadczasowe. Bohaterowie Gorkiego zatrzymali się mentalnie w epoce swych dziadków, nie zauważyli, że społeczne okoliczności życia się zmieniły. Lud zdobył świadomość swej krzywdy i za chwilę zorganizuje rewolucję, a oni nadal mielą słowa i przestawiają ogrodowe fotele i leżaki, by było wygodniej… kontemplować własny egoizm i pustkę.
Kobiety wcześnie wydane za mąż, już zdążyły się znudzić swoimi partnerami i dziećmi, oczekują od życia fajerwerków, jakby mogły je zagwarantować piękne suknie i pozycja społeczna. Jedna Julia Filipowna (Michalina Łabacz) ma odwagę powiedzieć przy innych, że interesują ją mężczyźni, bo stary mąż, inżynier Susłow (Krzysztof Stelmaszyk), gnuśny, leniwy człowiek, nawet się nie zainteresuje, że robotników na jego budowie przygniotła ściana. Chce tylko dobrze jeść i odpoczywać po „biednej młodości”. Podobnie adwokat Basow (Paweł Paprocki), choć sporo młodszy, też do niczego nie dąży, woli pograć w karty, napić się wina i nie rozumie żony czytającej książki. Warwara Basowa (Dominika Kluźniak) przynajmniej buduje sobie własną przestrzeń myśli i marzeń, dlatego potrafi się zbuntować przeciw wiecznemu narzekaniu na nudę i życie bez celu, mówiąc o „zatruwaniu wszystkich dookoła” i o tym, że „czujemy się jak letnicy we własnym kraju”. Siostra jej męża Kaleria (Anna Gryszkówna) broni się przed pustką pisaniem wierszy, których nikt nie chce słuchać. Nawet literat Szalimow (Piotr Grabowski) nie ma jej nic do powiedzenia, bo i sobie też nie zadaje żadnych pytań ani nie podejmuje działań. Człowiekiem czynu pozostaje wuj Susłowa, Dwukropek (Mariusz Benoit). Do majątku doszedł ciężką pracą i nie może zrozumieć, jak cała gromada zdrowych, młodych jeszcze ludzi pogrąża się w marazmie, gdy on, widząc wokół siebie piękne kobiety, jak żaden z młodych mężczyzn, ma ochotę na flirt, romans, życie po prostu.
Jedyna z tego towarzystwa Maria Lwowna zdobywa się na protest wobec sąsiadów wypoczywających na wsi. „Powinniśmy być inni – mówi. – Wysłali nas, żebyśmy znaleźli dla nich drogę do lepszego życia… a my odeszliśmy od nich i zabłąkaliśmy się i sami sobie stworzyliśmy samotność pełną niepokoju i wewnętrznego rozdwojenia”. W wykonaniu Beaty Ścibakówny ta lekarka wydaje się najodważniejszą postacią przedstawienia, najbardziej świadomą nędzy tych, co pracują całe życie, dusząc się w ciemnocie i brudzie. „Nie z litości ani z łaski powinniśmy pracować nad rozszerzeniem ich horyzontów… powinniśmy to robić dla siebie… po to, by nie czuć przeklętej samotności, nie widzieć otchłani między nami, będącymi na wyżynie, a braćmi naszymi – tam na dole, skąd patrzą na nas jak na wrogów żyjących z ich pracy!”. Także w sprawach osobistych potrafi podjąć trudną decyzję. Rezygnuje z miłości Własa (Mateusz Rusin) i swojej do niego. Nie chce związku z młodym mężczyzną starszym dwa lata od jej córki; narażałby ją na śmieszność i wróżyłby klęskę.
Gorki pisał Letników tuż przed rewolucją 1905 roku, ale premiera odbyła się w Teatrze im. Wiery Komisarżewskiej w Petersburgu w 1904 roku, a nie w MChAcie Konstantego Stanisławskiego, i nie wywołała entuzjazmu. Inteligenci nie chcieli podjąć wyzwań, do jakich prowokował autor. Inteligencja rosyjska – pisał – „…zerwała więzy łączące ją z pokrewnym jej ludem, zapomniała o jego żywotnych interesach, o konieczności rozszerzenia ram jego życia, a nie znalazła duchowego pokrewieństwa z burżuazją i kołami biurokracji. Przylgnęła do nich tylko mechanicznie, nie tworząc z nimi na razie jednolitej całości, klasy mającej swoje zadania i swój pogląd na życie. Literatura nauczyła ją pogardy dla mieszczaństwa i ta pogarda – czysto mózgowa i teoretyczna – nie pozwala jej na razie zbratać się z urzędnikiem i kupcem, dla których, jak las dla wilka, zaś dla wołu pastwisko, cały kraj jest jedynie terenem, na którym można żerować. Inteligencja ta stoi samotnie pomiędzy ludem a burżuazją, bez wpływu na życie, bez sił, czuje lęk przed życiem; jest w niej i pełno sprzeczności, chciałaby żyć ciekawie, pięknie i spokojnie, cicho, szuka sposobu usprawiedliwienia swego haniebnego nieróbstwa oraz zdrady wobec demokracji”.
Wystawiania klasyki nie trzeba usprawiedliwiać, zwłaszcza w Teatrze Narodowym. Maciej Prus reżyserował sztukę gorzką i przewrotną, chciał rzucić w stronę dzisiejszej inteligenckiej publiczności nadal aktualne pytania o jej poglądy, zainteresowania i bezinteresowną służbę społeczną przypisane statusowi inteligenta. Nie wiem, czy został wysłuchany, choć zrobił wiele, by tak było. Oczyścił spektakl z dekoracji, głównymi rekwizytami są tu piękne rattanowe fotele w salonie, kilka leżaków na trawie oraz wysmakowane w formie i kolorze ecru czy złamanej bieli suknie kobiet, lniane garnitury mężczyzn. Trzeba było tylko uważnie słuchać, choć głosy postaci często ginęły w kulisach, i pomyśleć o powinnościach ludzi wykształconych. W przeciwieństwie do wielu kolegów spektakl mnie nie nudził, ponieważ lubię teatr refleksji i powściągliwych uczuć urzeczywistniany przez dobrych aktorów. Słuchając scenicznych bohaterów, ludzi wykształconych, ale znudzonych, niepogodzonych z samymi sobą, myślałam, co się stało z naszą inteligencją, elitą intelektualną… Zniknęli z życia publicznego, jakby się udali na emigrację wewnętrzną. Bez ich głosu i racjonalnych argumentów coraz częściej dochodzą do głosu emocje, by nie powiedzieć: gdy rozum śpi, budzą się upiory. Dlaczego kolejne ekipy rządzących doprowadziły do zatarcia wartości, do anihilacji dialogu, do traktowania kultury jak piątego koła u wozu, a inteligentów jak ludzi zbędnych, najgorzej opłacanych? I czy można to było zrobić inaczej przez ostatnie trzydzieści lat? Inteligentów dawnego typu, skromnych ludzi zaopatrzonych w imponujące biblioteki i z nich korzystających, zdolnych pochylić się bezinteresownie nad potrzebami słabszych, zastąpili pracownicy korporacji zapatrzeni w swe penthouse’y, wypasione samochody i inne luksusy. I politycy, których się nie da ani słuchać ani oglądać, bo zamiast debaty jest jatka.
O inteligencji mówi się ostatnio w kontekście klipu nagranego przez absolwenta elitarnego warszawskiego liceum im. Batorego. Raper Mata, prywatnie syn profesora prawa Marcina Matczaka, śpiewa tak: „Rzucam ch…mi i nie jem mięsa / My to patointeligencja / Mój ziomo chciał wypłatę starego przećpać / nie pykło, bo była tak wielka, że trudno/ prędzej by tu kopnął w kalendarz / […] I tak najebani na lekcjach, my to patointeligencja. […] Mój ziomo walił herę słuchając Kazika, / Centralny, menele, rodzice i szpital / Ojciec był maklerem a mama lawyerem / I grube portfele, co chudły z nim na odwykach. / Mój ziomo podpierdalał xany od mamy z szafki z lekami / Nie dali mu stypendium, no bo go złapali jak latał naćpany”.
Psychologowie mówią, że to protest młodych przeciw samotności w złotej klatce. Ci młodzi ludzie mają wszystko – mercedesy, wakacje w zagranicznych kurortach, penthouse’y sprzątane przez Ukrainki – ale są pod nieustającą presją wymagań. Muszą skończyć Oxford albo jeden z ośmiu elitarnych amerykańskich uniwersytetów należących do Ivy League (tzw. Ligi bluszczowej), takie są bowiem ambicje ich rodziców, współczesnych inteligentów pragnących nadrobić przez swoje dzieci dystans do świata. Czy w ten sposób można zasypać przepaść między dwiema „połówkami”, „plemionami” kraju?
reżyseria i opracowanie muzyczne – Wojciech Malajkat,
scenografia – Wojciech Stefaniak,
muzyka – Fonoteka Sonoria.
Prapremiera 13 września 2019.
przekład – Stanisław Brucz,
reżyseria – Maciej Prus,
scenografia – Jagna Janicka,
kostiumy – Martyna Kander,
reżyseria światła – Maciej Igielski,
opracowanie muzyczne – Małgorzata Małaszko.
Premiera 9 listopada 2019.