1. Birobidżan – Nowy Sad
Kiedy cmentarz katolicki nie miał już przed nami tajemnic, umarliśmy. Nie. Jeszcze raz. Z życiem. Con vigore. […] Kiedy cmentarz katolicki nie miał już przed nami tajemnic, podeszliśmy pod kirkut. Tak. Jedyny w mieście, ten na Grbavicy.
Przytykamy policzki do zimnych krat. Brama jest zamknięta zapięciem do roweru. Gdybym znał szyfr, weszlibyśmy do środka, tymczasem musimy zadowolić się widokiem przez żelazne pręty. Tutaj kończy się ulica Doža Đerđa (György Dózsa), króla chłopów, który skończył źle: Stefan Batory z Janem Zápolyą zlecili u Cyganów ruszt w kształcie tronu, posadzili na nim Dózsę i upiekli go żywcem, resztki rzucając na pożarcie jego najbliższym kompanom.
Półtora hektara w samym środku naćkanej blokami dzielnicy. Dużo wolnego miejsca. Groby – najstarsze z początku XIX wieku, najmłodsze z przedwczoraj – zajmują mniej niż dziesięć procent powierzchni. Reszta to łąka. Zza ceglanych murów napierają potworki, miasto rozdyma się, trzeszczy w szwach. Głupi deweloperzy zacierają ręce, ale „nie ze mną te numery, Dražiciu”, mówi Brunner, to mienie gminy żydowskiej i guzik wam do niego, serbskie nygusy.
Zbudowana w 1905 roku – według kalendarza hebrajskiego w 5665 – kaplica cmentarna pomieściłaby naraz i sześć trumien, taka jest szeroka. Ale tu nie ma kto umierać. Przez ponad sto lat pochowano tu raptem trzy tysiące trzysta osób, a może i mniej, część nagrobków przeniesiono bowiem ze starego kirkutu przy ulicy Aleksy Šanticia (wówczas Hunyadyego). Podnoszę głowę. Nad wejściem widzę tekst, tekst jak sto byków: „Dom dla wszystkich żywych”.
To z Hioba. „Wiem, że mnie prowadzisz do śmierci, / wspólnego miejsca żyjących” (Hi 30, 23). Są więc miejsca, gdzie śmierć jest zawodna. Poza domem, owszem, jej fakultety robią wrażenie. Ale tutaj, na półtora hektara, gdzie winna gospodarzyć, z gracją obsługując tysiące delikwentów i denatów rocznie? Tutaj ujawnia się jej słabość. W Nowym Sadzie nie ma kogo grzebać, starozakonnych zostało tu może ze stu. A kiedyś… Kiedyś osiedlali się tu chętnie, handlowali, uprawiali rzemiosło, bogacili się. Kiedyś był tu Birobidżan.
Właśnie. Birobidżan. Nazwa jak z baśni 1001 nocy. Miasteczko oddalone od Moskwy osiem tysięcy kilometrów, sześć dni jazdy pociągiem na wschód. Stolica Żydowskiego Obwodu Autonomicznego. Wzniesiona na moczarach miała stać się – ale się nie stała – nowym wspaniałym światem dla Żydów z całego ZSRR, ich świecką mekką. Wyznawcy mojżeszowi zjeżdżali się tam z całego imperium od 1934 roku. Dziś stanowią mniej niż jeden procent mieszkańców.
2. Liście, szmal
Jesień roztacza przed nami barwy babiego lata. Niebo jest jasne, mimo dnia widać gwiazdy. Przyroda żegna się iście karnawałowo, jakby cieszyła się, że koniec jest tuż. Liście – żółć, ciepły brąz, karmin – mieszają się na chodniku z innymi liśćmi, spłowiałymi, bladoszarymi, które pod stopami chrupią jak chipsy, tak są suche. Bracia i siostry, rodzice i dzieci, wnuki i dziadkowie. Miłorząb trzyma się jeszcze zielono. Kasztany pochłonęła ziemia, jesion rdzewieje na ząbkach, lecz co to za drzewo, które umiera na bordowo?
To iwa. Tryska fontanną gałązek. Ugier, sjena, gdzieniegdzie nagła czerwień. W tych plamkach nurkuje Mileva. Wbiega z jednej, wybiega z drugiej strony. Potem brodzi przez pryzmę odgarniętych na bok świerkowych szyszek i zaraz staje pod drugą bramą – na tę nigdy wcześniej nie zwróciłem uwagi. Jest uchylona, o! Zawsze myślałem, że cmentarz żydowski został zamknięty na amen. Okazuje się, że nie. Mieszka tam rozwódka z ośmioletnią córką.
Zajmują kanciapę w lewym (patrząc od ulicy) skrzydle kaplicy. Gmina pozwoliła im pilnować zmarłych. Kobieta raz w dzień i raz w nocy robi obchód, wypatrując dzieciaków z pobliskiego Gimnazjum Medycznego „7 kwietnia”, które przeskakują przez mur, smarują sprayem po nagrobkach, kochają się, ćpają. Mała Nataša bawi się lalkami wśród macew, spomiędzy płyt zapisanych maczkiem od prawej do lewej targa gałęzie leszczyny na opał. Skacząc po literkach, głośno sylabizuje swoje imię. Milevka jest zachwycona.
Matka siedzi na krześle między pomnikami. Marmur, lastryko, dalej surowy kamień. Z dostojeństwem pali papierosa, chyba wie, że dym to dusza i że ładnie, szczególnie teraz, w październiku, wyglądają smużki snujące się do nieba. Skinieniem głowy pozwala nam przespacerować się wśród nagrobków. Rosenkrantz, Guildenstern, Mohr, Major, Németh, Fischer, Levenberg, Hofman, Lipković. Same zacne rodziny.
Część nagrobków, głównie te z międzywojnia, wyglądają, jakby zaprojektował je Mikuláš Galanda albo Tamara Łempicka. Obłości płynnie przechodzą w kanciastość. Geometryczne, regularne liternictwo sąsiaduje z opływowymi ornamentami. Piękne rzeczy. Szkoda tylko, że część z nich zdewastowano. Pod naszymi nogami szeleszczą ruloniki, a ja nie umiem opędzić się od myśli, że to nie liście, tylko pieniądze ciśnięte w błoto, wydane w rozpaczy, lecz na próżno.
Człowiek nie może wykupić się od definitywnej czapy, nawet gdyby rzucił na szalę wszystkie skarby i cały majątek swojego życia. Banalne to stwierdzenie i oczywiste, a jednak tu i teraz, w babie lato na kirkucie, kiedy przechadzamy się pod ukośnymi snopami światła, jawi mi się jako odkrycie, coś, czego nie dostrzegałem, mimo że cały czas było obok. Umrzemy. Eureka! Wrzucam te „rewelacje” do torby, którą co rusz poprawiam na lewym ramieniu, bo ciąży mi coraz bardziej. Coraz więcej w niej przemilczeń. Chowam je, bo Mileva słucha.
Trudno pisać o tej wizycie w trybie reportażowym, dokument, jak widać, sam osuwa się w kiczowatą alegorię. Dym, lalki, miłość za macewą. Byty motylkowe. Nawet kiedy później, już w domu, myję pod kranem plastikowe ludziki, które Milevka dostała w prezencie od Natašy, po głowie chodzi mi słowo „mykwa”. Odmieniam je przez przypadki tej samotnej kobiety. Jak to jest żyć na cmentarzu? Być kustoszką pustki, dozorczynią nicości, konsjerżką powietrza. To tak, jakby ktoś pilnował oceanu.
3. Nowy Sad – Birobidżan
Tuż przed wyjściem natykam się wzrokiem na cztery tabliczki, przyklejone do niskiej poziomej płyty. „Dr. Zoran Mirković (1937–2015)”, „Šalgo Judita (1941–1996)”, „Šalgo Jelisaveta” (1913–1995) i „Šalgo Ladislav (1905–1972)”. Obok rosną chwasty, ale stoi też plastikowa doniczka ze świeżymi storczykami. Ktoś pamięta. Ktoś pofatygował się do sklepu, kupił kwiaty i przyniósł je tutaj. Wczoraj, przedwczoraj, wcześniej nie.
Judita Šalgo – nie wiedziałem, że tu leży – była matką nowosadzkiej neoawangardy. To m.in. o niej opowiada dokument Nenada Miloševicia Druga linija (2016). Miała ogromny wpływ na całe pokolenie artystów z końca lat sześćdziesiątych XX wieku i na ich pogrobowców, debiutujących w latach osiemdziesiątych. Urodziła się w Nowym Sadzie jako Judita Manhajm. Ojciec, zdeklarowany komunista, został wysłany do obozu pracy w Baja, a następnie na front wschodni, gdzie zginął.
Matka Jelisaveta Abraham w 1943 roku trafiła do obozu Bergen-Belsen, ale wojnę przeżyła. Ladislav był jej drugim mężem. Małą Juditę najpierw wychowywała pani Anuska, Węgierka ze wsi Mali Iđoš, potem z matką zamieszkały w Nowym Sadzie. Jej językiem ojczystym był węgierski, serbskiego nauczyła się dopiero w szkole. Studiowała w Belgradzie literaturę światową. Pracowała w wielu instytucjach, w wydawnictwie Forum, w telewizji, księgarni, Stowarzyszeniu Pisarzy Wojwodiny i Macierzy Serbskiej, ale zewsząd szybko ją zwalniano.
Zadebiutowała w 1962 roku tomem wierszy Obalom (Brzegiem). Potem wydała jeszcze dwa tomy: 67 minuta naglas (1980, 67 minut na głos) i Život na stolu (1986, Życie na stole) – powieść Trag kočenja (1987, Ślady hamowania) i zbiór opowiadań Da li postoji život (1995, Czy istnieje życie). Pośmiertnie ukazały się dwie powieści: Put u Birobidžan (1997, W drodze do Birobidżanu) i Kraj puta (2004, Przy drodze) – a także Jednokratni eseji (2000, Eseje jednorazowe) oraz Radni dnevnik 1967–1996 (2012, Dziennik roboczy 1967–1996).
Współczesna krytyka literacka, w osobach Dejana Ilicia i Vasy Pavkovicia, uznaje W drodze do Birobidżanu za jedną z najlepszych powieści serbskich drugiej połowy XX wieku. To – jak pisał jej edytor, a prywatnie mąż Judity Šalgo, Zoran Mirković – książka „przerwana”, niedokończona, a jednocześnie dzięki kompozycji pierścieniowej „zamknięta”, a więc, paradoksalnie, również skończona. Podobny charakter ma opisana w niej wędrówka, podróż w poszukiwaniu źródeł tożsamości indywidualnej i zbiorowej.
Mityczny Birobidżan jest alegorią nieosiągalnego domu, utopią i zarazem dystopią, bo, jak wiemy z historii, projekt stworzenia nowej Jerozolimy nad Amurem wprawdzie wypalił, ale trafił rykoszetem w oko tych, którzy mieli być jego beneficjentami. Idea nie ziściła się, czego świadomość miała Judita Šalgo, a mimo to wysyłała swoich bohaterów w tamtą stronę. Wiedziała bowiem, że siła marzenia, choćby ufundowana na rzeczywistości materialnej, jest od tej rzeczywistości większa.
Stąd też technika fikcji dokumentalnej, znana z książek Danila Kiša (Encyklopedia umarłych, Grobowiec dla Borysa Dawidowicza) lub Dževada Karahasana (Doniesienia z krainy ciemności), którą zastosowała, pasma archiwalne przeplatając spektakularną fantastyką, ironię i parodię – melancholią i lirycznością, a poszukiwanie całościowego sensu – poczuciem fragmentaryczności ludzkiego doświadczenia.
Na końcu wydania z 1997 roku znajduję taki dopisek Zorana Mirkovicia:
„Kilka tygodni przed odejściem, kiedy bóle ustępowały, siedząc w pokoju, słuchała radia. Wyszła raz do nas, akurat oglądaliśmy telewizję, i podekscytowana zapytała: – Dzieci, wiecie, ile waży warkocz komety? – Nie mam pojęcia – odpowiedziałem – wiem tylko, że może być długi na milion kilometrów. – Jak jeden ludzki oddech – szepnęła w zachwycie.
Jest więc nadzieja, że teraz, pod innym słońcem, jej dusza, jej oddech wciąż podążają za swoją kometą, napełniając oszałamiającym blaskiem jakieś inne, nieznane nam oczy. Nadzieja, niby niewiele, ale więcej niż nic.
– 23 marca 1997 roku w Nowym Sadzie, współpodróżny”.
26 października 2019, Nowy Sad