Jednostki takie – owszem – bywają tragiczne i jako takie świetnie nadają się na literackich bohaterów, często jednak ich żywoty są rozpaczliwie banalne i przewidywalne, różne tylko w szczegółach. Naczytałem się tego w książkach, naoglądałem sie w filmach, napatrzyłem w realu. Rozmaite biografie mafiosów, przestępców, „urodzonych morderców”, różnych niegrzecznych chłopców i dziewczynek po jakimś czasie stają sie po prostu nudne, a do tego przeraźliwie smutne. Smutne przez to, że ta sama głupia historia jest w stanie powtarzać się w kółko jak zepsuta płyta, powielając stare i – wydawałoby się – oczywiste błędy.
Rzecz jasna, perwersje, agresja, kompleksy, a nawet schematy także mogą być – i dość często bywają – literacko z pożytkiem wykorzystywane. Chodzi o to, że te akurat perwersje i te schematy są dla mnie po prostu niesmaczne. Jak myślę, nie jest to tylko kwestia gustu. Moim zdaniem bowiem są one nie tylko mało oryginalne, lecz także społecznie szkodliwe.
„Kobiety, narkotyki i zdrada!” – anonsował Morfinę tygodnik „Polityka”, co mi przypomina apele różnych internetowych „miłośników literatury”, wołających o książki „pełne krwi, intryg i seksu” (jak się zdaje, podobnie zaczynają już wołać jurorzy różnych literackich nagród). Portal lubimyczytać.pl opatruje zaś wpis o Królestwie nie byle jakimi słowami kluczowymi: „literatura polska, boks, bieda, bogactwo, emigracja,
Nieustanne powtarzanie tego, że człowiek człowiekowi wilkiem, światem rządzą pieniądze i brutalna siła, a seks jest formą dominacji, też jeszcze nigdy niczego dobrego nie przyniosło. Przeciwnie. Świat, jak wiemy, jest konstruktem społecznym i konstruowanie bohaterów mantrujących nieustannie pod nosem „Kurwa mać, ja pierdolę, powtarzam cicho ulubioną modlitwę, klątwę na świat” nie jest zabiegiem niewinnym, ma swoje konkretne konsekwencje. Nawet w czasach, w których wpływ literatury na życie społeczne wydaje się znikomy. Ale może są to właśnie czasy, kiedy pisarze powinni od czasu do czasu przestać paplać wulgarnym językiem epoki – jaki język, taka epoka, nie odwrotnie – i stanąwszy z boku, poddać go konstruktywnej krytyce, ustawić w szerszym kontekście, zaproponować jakąś pozytywną alternatywę. Tymczasem pisarze często albo schlebiają niewybrednym gustom czytelników, serwując przemoc i seks, albo piszą pod krytykę, podejmując aktualne kwestie społeczne (w Polsce sprawą zawsze aktualną jest „sprawa polska”), albo po prostu „lubią wkurwiać ludzi”, byle ich w jakikolwiek sposób poruszyć, co zdarza się tym i owym autorom oznajmić wprost. Szczepan Twardoch stosuje po trosze każdą z tych trzech strategii, czym zasługuje sobie i na nagrody, i na czytelniczą popularność.
Ale może się mylę i Twardoch jest w gruncie rzeczy przewrotnym pisarzem-moralistą, który w niejawny sposób pokazuje nam, że brzydkie postępowanie jednych ludzi wobec innych zawsze brzydko się kończy, bo czyni jednych i drugich przegranymi? Ale takie lekcje to chyba dla dzieci na katechezie, nie w poważnej literaturze dla dorosłych.
Co do mnie, to wolę książki o ludziach, którzy na co dzień nie mają parcia na cyngiel, nie dybią na bliźnich, nie knują przeciwko nim i nie obmyślają, jak by ich tu w ten czy innych sposób wydymać. Wiem, że tacy istnieją, jest ich nawet wielu – kilku nawet znam osobiście – ale to nie oni władają moją wyobraźnią. I nie oni są moimi „bohaterami”. Poza tym, ja mimo wszystko lubię ludzi.
Poza wszystkim innym zaś, „wkurwianie ludzi” jest zbyt łatwe, abym miał z tego czerpać jakąkolwiek satysfakcję, choćby chorą. Zostawiam to mniej wybrednym. A tak się nieszczęśliwie składa, że nigdy ich nie zabraknie. Wolałbym tylko, żeby zamiast poczytnych powieści pisali raczej wiersze. Wierszy nikt nie czyta.