„Bezgrunt” – kategoria Heideggerowska, życie w „prze-świcie” – zmierza w podobną stronę, co Nietzscheańska definicja człowieka jako liny rozpiętej nad przepaścią, podróży, którą słowami Zaratustry nazwać można „trwożnym chwianiem”. Człowiek u Nietzschego to „przejście i zanik”, a ta dystynkcja z kolei dobrze komponuje się z „bezgruntem” Heideggera, u którego owa wykorzystana przez poetę kategoria definiuje każdy byt. Do odczytania wierszy Meleckiego przydatna okazuje się także obecna w myśli niemieckiego egzystencjalisty kategoria horyzontu – jedynego pewnika w zakresie orientacji w świecie. Pewnika, który przecież realnie nie istnieje.
Bezgrunt osadzony jest w poetyce, którą czytelnicy znają z poprzednich tomów tego autora, zwłaszcza z poprzedzających go Inwersji (2016). Tworzy go fraza gęsta, rozbudowana jak kłącza wodorostów – słów, które zatrzymują odbiorcę i nie pozwalają pójść dalej. Brodzi się w tych wierszach jak w pełnym rzęsy jeziorze, z trudem łapie się oddech. Wypracowane, nieoczywiste nagromadzenia metafor, porównań, które zderzają ze sobą elementy różnych porządków, ale zawsze robią to w sposób wieszczący katastrofę ukrytego za nimi świata, są w stanie obezwładnić. To nie są wiersze do czytania jednym tchem – wydają się mantrą, w którą najlepiej wsłuchać się po uspokojeniu oddechu i poddaniu się rytmowi frazy. Od dawna sądzę zresztą, że wiersze Meleckiego powinny być odczytywane głośno jako ćwiczenie medytacyjno-wyobrażeniowe. Siła tej poezji kryje się w sekwencyjności i sugestywnej plastyczności obrazów, którą można zobaczyć albo właśnie – usłyszeć.
Zakres możliwych odczytań Bezgruntu wydawać się może oczywisty. Dedykacje otwierające książkę i towarzyszące poszczególnym wierszom wskazują na biograficzne wątki, odnoszące się do podmiotu (poety) osadzonego w miejscu i czasie, wśród ludzi, którzy są obecni i ważni dla niego – lub których właśnie pożegnał. Byłby to więc tom opowiadający o postępującym poczuciu dezintegracji, rozwarstwiania się i próbie ocalania zdefragmentaryzowanego świata; skoncentrowany i koncentrujący się na tematach, jakie ten poeta eksploruje nieustannie, jakby od zawsze starał się oswoić z nieuniknionym. W takim kontekście Bezgrunt może się jawić niemalże jako poemat – odsłaniający kolejne obszary rozpadu, rozkładu i rozpaczy. Jakby bohater tych wierszy, podobnie jak bohater rozmyślań „filozofa rozpaczy” Emila Ciorana, upadł w czas – a czas ten okazał się niekończącym się tunelem, u poety zaś – grząskim obszarem spadania, w którym co najwyżej można „dryfować jak brzytwa pod lodem” (Wybycia), pozostawiona wraz z całą resztą na „pastwę spadu” (Oddale).
Tym, co jednak moim zdaniem otwiera tę książkę na nowe odczytania, jest wiersz, który znalazł się w Bezgruncie na stronie dwudziestej siódmej, opatrzony tytułem Deadlock i napisany, o czym informuje data (jedyna w tym tomie odnosząca się do czasu powstania utworu) w roku 1995. Wiersz sprzed ćwierćwiecza stanowi kodę – i nie przeszkadza w tym fakt, że znajduje się w miejscu, w którym ponadstustronicowy zbiór dopiero mógłby nabierać rozpędu. Jak już wspomniałam, trudno mówić o rozpędzie w materii, która jest grząska i gęsta. Deadlock to impas, martwy punkt, zatrzymanie się w miejscu. W przypadku tej książki martwy punkt jest jednak rzeczą niezwykle wartą uwagi – jest to punkt określony, niepowtarzalny. W powodzi nieustannego osypywania się, butwienia świata nareszcie trafiamy na coś, co uzyskuje wagę poprzez swoją jednostkowość. W tym najkrótszym, tak bardzo różniącym się od pozostałych wierszu podmiot liryczny definiuje swoją kondycję i powinności: ma „zostać”, „wymazać”, „pobłądzić”, „zdobyć”, „przynieść”. Desygnaty i dopowiedzenia uzupełniające te czasowniki są jednak zapowiedzią wszystkiego, co w pozostałych wierszach podlega procesowi rozpadu: „Zostać, mając do zrobienia tyle samo, / co wczoraj, tydzień czy miesiąc temu”, „Wyjść, mając do przejścia tyle samo, / co wczoraj, tydzień czy miesiąc temu” itd. Wiersz kończy się strofą:
dziury. Za murem jest
następny. Z dziury
przechodzi się do drugiej.
Ślepy labirynt.
Poeta publikując ten wiersz, pisany zupełnie inną frazą niż wszystkie pozostałe, w tomie opublikowanym po upływie tylu lat, ile miał wtedy, z pewnością nie robi tego przypadkowo. Deadlock jest dowodem na prawdę, która kryje się w poezji, wykracza poza obszary „chcenia” i oczekiwań, zapowiada drogę, którą prześledzić można później już z oddalenia, zza „prze-świtu” czasu i strof pisanych niemal ćwierć wieku później, z perspektywy oddalającego się horyzontu, do którego nadal zmierza się po tak samo chybotliwym gruncie jak przed laty. Deadlock w moim odczytaniu i odbiorze staje się jednak czymś więcej – punktem odbicia, a wręcz wybicia (się), pozwalającym na chodzenie po wodzie. A ponieważ ta umiejętność przekracza zdolności człowieka, jest on tak naprawdę ekwiwalentem punktu odbicia się kamienia od lustra wody, punktu, od którego odchodzą i rozchodzą się kręgi. Są one rozproszone, oddalają się od pierwotnego miejsca zderzenia dwóch porządków, ale zarazem niosą go ze sobą i w sobie, są jego echem, zwielokrotnionym, powtarzającym się, opowiadającym wciąż o tym samym.
W innych wierszach pomieszczonych w Bezgruncie, ilustrując bezwład nicości, autor pisze m.in. o osypującym się dnie, o wyrwie, która jest jedyną pełnią, o ciągłym schodzeniu, bezpomiarowym spyleniu materii. Ostatecznym wyjściem z bezdenności labiryntu jest przeniesienie się w wymiar spirali (Wybycia), z której można zobaczyć cały bezmiar rozpadu: „Nie było / Mnie nigdzie bardziej niż właśnie tam, na szczycie mrowiska betonowego bloku” (Rafy mierzw). Oto podmiot liryczny czuje i widzi rozpadającą się rzeczywistość, nicość atakującą go nie tylko przez wyraźny brak ugruntowania, ale dodatkowo – w niniejszym zaś tomie przede wszystkim – przez namacalną, a jednak niemożliwą do uchwycenia, a tym bardziej zrozumienia śmierć, która przyspiesza rozpad i czyni go absolutnie nieodwołanym. Spirala nie oznacza oddalania się od problemu, a tylko powracanie do niego, klarującego swoją destrukcyjną naturę w kolejnych odsłonach, i przyglądanie się mu z coraz to nowej perspektywy, zawsze w orbicie dezintegracji, bezwładu i schyłku.
Nie można jednak nazwać Bezgruntu poezją rozpaczy. Zabieg desensytyzacji, redukowania reakcji lękowej poprzez powtarzanie dojmującego bodźca, zdaje się przynosić nikły skutek, ale przynajmniej generuje siłę pozwalającą na wykorzystanie kolejnego obiegu spirali do tego, by zasada nieoznaczoności zaczęła działać na korzyść podmiotu: „Odkąd tylko odchodzę od gęsto ponadziewanych tyczek”, „Zyskuję swobodniejsze chwile, zawieszone w świdrującej ciszy, nijakie, lecz / Będące przeciwwagą”. Świadomość tego, wzbogacona o wiedzę wynikłą z poznania samego siebie, zmusza podmiot tej liryki do poszukiwania możliwych sposobów zdystansowania się wobec procesu rozpadu świata. Końcowe wiersze Bezgruntu, najbardziej moim zdaniem dotkliwe, osobiste, pozwalają obserwować zmaganie się z ułomną, podlegającą takim samym procesom jak autonihilujący się świat, jednostkową percepcją. Czas, który mimo spiralnej natury posiada wektor tylko w jedną stronę, powoduje, że efektem rozważań staje się „żrący pobór braku” (Rozmaz), „Wiotkie zaś strony są jedynie rozpękłą tratwą” (Oddale).
Bezgrunt Meleckiego otwiera przed czytelnikiem otchłań. Tytuł zaś niniejszej recenzji, Chodzenie po wodzie, interpretować można jako metaforę przemieszczania się po bezmiarze martwych punktów – lub ich odbić. Jakby podmiot liryczny, zanurzony w sypkim (czy też butwiejącym, mętnym, wymykającym się i dotykowi, i rozumieniu) rozpadzie, nauczył się wyznaczać azymut wyłącznie w oparciu o te jedyne stałe elementy rzeczywistości – punkty inercyjne, martwe, będące w całkowitym impasie. Jakby także dzięki temu, przestając uciekać przed nieuniknionym, zyskał oddech. Zaprzestał upartego biegu po grząskim bezgruncie i zaczął w nim dryfować – oraz uważnie patrzeć.
Książka Macieja Meleckiego jest dogłębnym studium tragicznej, pełnej gęstej rozpaczy kondycji człowieka, pozbawionego oparcia, celowości, ostatecznej nadziei. Poeta tworzy zwielokrotnione, uzupełniane o ciągle nowe warstwy obrazy pustki. Odbijają się one w sobie, wypełniając i pochłaniając coraz większe obszary świata, w miarę jak czas coraz dalej przesuwa linię horyzontu. W wierszach Bezgruntu mamy szanse zobaczyć odbicie lęku, który tak bardzo nas wszystkich do siebie upodabnia.