Kiedy z ciekawości zapytałam o domowe rozwiązania kilku znajomych, okazało się, że sprawa ociera się niemal o religijną zapalczywość – a wybory dotyczące osobistych bibliotek wywołują takie emocje, jak sprzeczne dogmaty na skrzyżowaniu wierzeń.
Na jakiś czas decyzja odwlekła się na szczęście ze względu na niewystarczającą liczbę regałów. I dobrze, bo potykanie się o rozstawione wszędzie kartony zmusiło mnie do ponownego przebrania książek i odłożenia sporej paczki tytułów z zamiarem odniesienia ich do pobliskiej książkodzielni. Przy okazji odkryłam kilka pozycji (między innymi Uprawa pelargonii czy Najdziwniejsze rzeczy świata. Leksykon), których obecności w swoich zbiorach w żaden sposób nie potrafiłam wyjaśnić, i wprawiło mnie to w nastrój bardzo refleksyjny.
Czy sama je przyniosłam i później o nich zapomniałam? Kupiłam je? A może ktoś mi je podrzucił? Ale po co? Z dobrymi czy złymi zamiarami? Co chciano mi zasugerować, zostawiając w moim domu ilustrowany podręcznik Uprawy pelargonii? Zapewne gdzieś w świecie istnieje skandynawski kryminał, który rozpoczyna się w taki właśnie sposób.
Mimo braku odpowiedzi na te palące pytania, kiedy wszystkie regały były już skręcone, zbędne książki oddane, a weekend, który właśnie się zaczął, okazał się zupełnie wolny, sprawy nie dało się dłużej odwlekać. Dość powiedzieć, że gdy ułożyłam w końcu książki
Właściwie bez zaskoczenia odkryłam też coś, co pozwoliłam sobie nazwać „prawem Słowika”, wedle którego niezależnie od przedsięwziętych wysiłków, minimalna liczba książek w domu równa się „tyle ile się mieści na wszystkich dostępnych półkach” + 10. Przy okazji dowiedziałam się o sobie całkiem sporo innych rzeczy (nie ze wszystkich jestem dumna, ale kto by się tego spodziewał po zwykłym rozpakowywaniu) i chyba najważniejsza spośród nich to świadomość, że chociaż nie umiem wskazać swoich ulubionych książek1, z pewnością mam swoje ulubione półeczki.
No ale to jest temat na zupełnie inny tekst.