Myśląc o smukłym ciele małego Tadzia, bohatera Śmierci w Wenecji, spoglądam w oczy człowieka, który powołał literackiego bohatera do życia − oczy dorosłego mężczyzny siedzącego przy biurku. Na czarno-białym zdjęciu wyraźnie odcinają się białe mankiety koszuli i perfekcyjnie wyprasowany kołnierzyk. Uwagę zwraca także biel kartek zeszytu leżącego obok łokcia, na którym podpiera się siedząca postać. Obok łokcia będącego częścią tej ręki, która w 1916 roku już powołała do życia Buddenbrooków, a w przyszłości miała jeszcze zapisać tysiące stron innych powieści, esejów, listów, dzienników. Spoglądam na trzydziestojednoletniego artystę, patrzącego na mnie ze zdjęcia tak, jakby chciał przeniknąć moją duszę. Mam wrażenie, że chce zrozumieć sens mojej istoty, aby następnie przetworzyć te przemyślenia w artystyczną materię któregoś z powieściowych bohaterów. Może gdybym urodziła się sto lat temu, mogłabym być pierwowzorem pani Chauchat?
Nie dowiem się nigdy, o czym myślał mężczyzna ze zdjęcia. Nie umiem jednak oderwać wzroku od jego oczu, więc wpatrujemy się w siebie nawzajem. On spogląda na mnie zza grobu, a ja próbuję odczytać z jego oczu historię geniuszu, dzięki któremu Mann przelewał na papier kolejne fale przemyśleń, sięgające do najgłębszych pokładów człowieczeństwa.
Chciałabym zrozumieć, co zaszło w umyśle tego artysty. Co sprawiło, że jego poglądy zmieniły się tak diametralnie, że można by było je przedstawić jako ewolucję prowadzącą od jednego cytatu, do myśli całkowicie odmiennej? Moja droga myślowej męki rozpoczyna się od fragmentu z listu do Henryka Manna:
Nie rozumiem tego wyimka. Nie potrafię i chyba nie chcę. Czy zrozumienie światopoglądu pozwalającego aprobować wojnę nie sprawi, że poniekąd i ja mogłabym kiedyś przyjąć podobną postawę wobec jakiegoś konfliktu zbrojnego?
W pisarstwie Manna jest coś z dziergania. Rzeczywistość pojawia się w jego dziełach kawałek po kawałku, tworząc coraz większy zwarty materiał. Twórczość z okresu sprzed pierwszej wojny światowej jest tylko fragmentem tego monumentalnego gobelinu, który Mann wydziergał przez całe swoje siedemdziesięciopięcioletnie życie. Oprócz dzieł tworzących jego części, przez cały materiał, od początku do końca, biegnie kilka regularnie powtarzających się ściegów, wszak Mann nie tylko był powieściopisarzem i nowelistą, ale także pisał dzienniki i tysiące listów. Te listy fascynują mnie najbardziej – pisarz kieruje je do konkretnej osoby, próbując przelać na papier swoje myśli.
Mam wrażenie, że obcując z tą częścią dorobku Manna, zbliżam się w jakiś sposób do poznania jego tajemnic. Może to tylko złudzenie, przecież nie mam gwarancji, że listy pisane do rodziny, znajomych i osób związanych ze środowiskiem literackim są całkowicie szczere. Chcę jednak myśleć, że poglądy w nich wyrażone mają w sobie ziarno prawdy i po latach można traktować je jako literacki dokument. W ten sposób czytam także i ten list z 1914 roku:
Tego fragmentu z korespondencji Manna również nie rozumiem. Dlaczego brak wiary w wojnę miałby być jednoznaczny z zaprzestaniem ufności wartościom, dogmatom? Dwadzieścia siedem lat później Mann przemawia już w innym tonie, pokazując swoją dezaprobatę dla polityki hitlerowskich Niemiec: „Desperacki bunt człowieczeństwa przeciwko niemieckości – czy musi do tego dojść? Narodzie niemiecki, o ileż bardziej trzeba ci się bać zwycięstwa twoich przywódców niż ich klęski!”3.
W zestawieniu ze sobą tych cytatów pochodzących z różnych okresów twórczości Manna uderza mnie już na pierwszy rzut oka dostrzegalny kontrast. Te literackie wypowiedzi są diametralne różne, a wyszły spod tego samego pióra. Spod „cudownie upierzonej watermannem ręki”. Hermann Kurzke stwierdza: „[s]tosunek Manna do wojny w czasie jej wybuchu należy do największych zagadek, jakie musi rozwikłać jego biograf”4. Myślę, że nie tylko biograf chce pochylać się nad tym zagadnieniem, ale także i każdy uważniejszy czytelnik.
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]