Dzisiaj jesteśmy świadkami rozdymania się teraźniejszości. Hans Urlich Gumbrecht nazywa to „poszerzającą się teraźniejszością”. Przyszłość karleje, zanika. To zanikanie stawia nas w sytuacji niekomfortowej. Trudno oswoić się z wizją przyszłości jako horyzontu kurczących się możliwości. Tym bardziej jeśli taka zmiana horyzontu jest doświadczeniem pokoleniowym.
Zaczęło się od obdukcji utopii, a kończy się wezwaniem do ofiary. Są tacy, którzy od ofiary chcą się wymigać, twierdząc, że akurat oni już taką złożyli. To mogą być Żydzi, Polacy, Murzyni, Indianie albo kobiety. Badanie przeszłości ma wyłonić najbardziej pokrzywdzonych i zaopatrzyć w legitymację, która zwolni od ofiar w przyszłości kurczących się możliwości.
W narracjach nowoczesności postęp miał zagwarantować zbędność ofiar, „wolność, równość, braterstwo”. Na drodze postępu ofiary musiały się zdarzać, szczególnie jeśli stały na jego drodze. Ukąszeni przez Hegla powtarzali za nim, że „historia nie jest domeną szczęścia”, ale „świetlana przyszłość” miała być w zasięgu ręki. W czasach nam bliższych w „świetlaną przyszłość” zwątpiono, Hegla niedoczytano i uwierzono, że możliwy jest świat, w którym bycie ofiarą w przeszłości immunizuje przeciw nieszczęściu w przyszłości. Uznanie za ofiarę (w skrajnej postaci martyrologiczna ostentacja) miało zrekompensować dziedzictwo syndromów PTSD (stresu posttraumatycznego) nawet w trzecim pokoleniu.
Historia przez wieki instrumentalizowana praktycznie jako pedagogika społeczna, narzędzie socjalizacji (np. przez dostarczanie wzorców osobowych, spoiwa tożsamości narodowych) zaczęła być instrumentalizowana jako terapia. Miała stać się zastępczą odpłatą za poniesione w przeszłości krzywdy, której symboliczna moc (np. burzenie pomników, muzea) miała poprawić nasz psychiczny dobrostan.
Ogłoszona przez postmodernistów śmierć wielkich narracji, czyli opowieści o przeszłości jako „od do”, mająca podważyć prawomocność „uczenia się z historii”, nie uwzględniała faktu, że mogą istnieć narracje o przeszłości, które niczego nie uczą i niczego nauczyć nie mogą. Nie kto inny, jak Hegel, napisał: „żaden naród z historii niczego się nie nauczył”. Postmoderniści nie doceniali zasadniczo bezinteresownej potrzeby wiedzy o przeszłości, przyrodzonego człowiekowi pragnienia przekroczenia bariery, która dzieli go od świata przed jego narodzinami. Wiele przemawia za tym, że pragnienie takie pojawia już w początkowym momencie rozwoju człowieka, który Jacques Lacan nazywa „stadium lustra”.
Pytanie o to, jak było przed moim zaistnieniem, nie jest zapytaniem o prawa rozwoju historycznego, wezwaniem do odkrycia mechanizmu dziejów. Nawet ci, którzy uważali, że mechanizmy rozwoju historycznego zostały odkryte i są nimi opatrzność, walka klas czy wolny rynek, nie tracili zainteresowania dla przeszłości i odczuwali potrzebę jej uobecnienia.
Przypadek 18 brumaire’a Ludwika Bonaparte Karola Marksa jest pouczający. Czytając tę arcyrozprawę, przekonujemy się, że Marks rezygnuje z głoszonych przez siebie praw historycznych i przedstawia, Gumbrecht powiedziałby „uobecnia”, osobliwość konstelacji, która sprawiła, że władza trafiła do Napoleona
Jeśli w przypadku tej rozprawy można mówić o jakimś „prawie materializmu historycznego”, to tylko w tym sensie, w jakim zostało ono sformułowane w słynnych dwóch pierwszych zdaniach: „Hegel powiada gdzieś, że wszystkie wielkie historyczne fakty i postacie powtarzają się, rzec można, dwukrotnie. Zapomniał dodać, za pierwszym razem jako tragedia, za drugim jako farsa”. Na pytanie, czy uczestnictwo w farsie chroni nas przed doświadczeniem nieszczęścia, Marks nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Wydaje się, że dzieli z nami przekonanie, że z jakichś powodów doświadczenie nieszczęścia bardziej licuje z godnością człowieka w przypadku tragedii aniżeli farsy. Historyczne opowieści Piotra Szaroty: Wiedeń 1913, Londyn 1967 i najnowsza Paryż 1938, w odróżnieniu od rozprawy Marksa, pragną z opisywanego czasu i wydarzeń zdjąć odium farsy. Szarota stara się łączyć pasje historyka i terapeuty.
Gdy przyszłość przestaje być atrakcyjną obietnicą i staje się powodem lęku i niepokoju, wielkie narracje odchodzą. Nie dlatego, jak utrzymywali postmoderniści, że są ograniczone strukturami języka, pisma czy dyskursu. Wiedza o tym, że język, a pismo tym bardziej, nie jest wiernym odwzorowaniem rzeczywistości, towarzyszyła ludzkości, odkąd zaczęliśmy się nimi posługiwać. Pobudzona przez postmodernizm nieufność wobec sformatowanych w „wielkie narracje” reprezentacji przeszłości stymulowała muzealizację przeszłości. Okazało się, że doświadczenie przeszłości odwiedzających Muzeum Powstania Warszawskiego czy Muzeum Holokaustu jest uboższe aniżeli czytelników Pamiętnika z Powstania Warszawskiego Mirona Białoszewskiego czy Czy to jest człowiek? Primo Leviego. Zapewne „miejsca pamięci” są ważne i nie należy ich marginalizować. Ale nic nie poradzimy na to, że w naszej cywilizacji miejscem najbardziej bogatym i nie wykluczającym wielości perspektyw pamięci pozostaje pismo, zapisana opowieść.
Muzealne ekspozycje, modne rekonstrukcje wydarzeń historycznych, biegi „wilczym tropem”, pozostając uwikłane w powtórzenie, wzmacniają deprymujące wrażenie uczestnictwa w farsie, redukują naszą sprawczość do powtarzania. Wiedeń 1913, w odróżnieniu od wielu innych książek o czasie poprzedzającym katastrofę wojny 1914 roku (Wyniosłej wieży Barbary Tuchman czy Święta wiosny Modrisa Eksteinsa, by wymienić najbardziej znane), miał wyraźny adres i związanych z tym adresem bohaterów. Ta opowieść o losach ludzi związanych z określonym miejscem i czasem nie wiązała ich niezdolności przewidywania i odczytywania znaków zbliżającej się katastrofy z jakąś kulturową skazą (Eksteins) czy polityczną lekkomyślnością (Tuchman). Wiedeń 1913 był opowieścią o tym, jak mało jesteśmy przygotowani do uznania kruchości nawet najdłużej trwającego pokoju i traktowania go jako daru. (Choć akurat wielu Polaków, bynajmniej nie wszyscy, ówczesny dar pokoju było skłonnych traktować jako przekleństwo i modliło się o „wojnę ludów”, jako szansę na odzyskanie niepodległości). Wiedeń 1913 pośrednio kwestionował polskie narracje o wojnie i czynił to w duchu bliskim Józefowi Wittlinowi, który do dziś pozostaje wielkim osobnym kultury polskiej.
W przypadku Paryża 1938 też mamy do czynienia z próbą uobecnienia konstelacji poprzedzającej katastrofę, tym razem
Ta podmiana stolicy Francji w witrynę, która przykuwa uwagę świata, paradoksalnie była zapowiedzią obniżenia jej politycznej podmiotowości. Lektura korespondencji Latynosów z Paryża, której Szarota nie zna, o co trudno mieć do niego pretensje, potwierdza traktowanie Paryża w roku 1938 właśnie jako witryny, gdzie toczy się walka nie tyle o idee, ile właśnie o ekspozycję.
W tym kontekście książka Szaroty jest głęboką rewizją tradycyjnego dyskursu o Paryżu tamtych lat. W hegemonicznych narracjach Paryż roku 1938 był miejscem heroicznej walki sił demokracji i faszyzmu czy totalitaryzmu. Ta wizja, sformatowana ex post przez Ilję Erenburga i przejęta przez francuskich komunistów i ich intelektualnych sojuszników, nie odpowiada rzeczywistości. Wystarczy sięgnąć po teksty przebywających wtedy w Paryżu emigrantów hiszpańskich, tych, którzy pojawili się tam nie po klęsce republiki, ale z chęci uniknięcia jasnego opowiedzenia się po którejś ze stron wojny domowej. Byli wśród nich Gabriel Marañon i Pío Baroja. Ten drugi w powieści Suzana dokładnie opisał swój pobyt w Paryżu na przełomie lat 1937/1938. Wielki pisarz był porażony całkowitą obojętnością paryżan wobec wydarzeń w Hiszpanii.
Nie jest przypadkiem, że Francuzów wśród ochotników brygad międzynarodowych w Hiszpanii było mniej aniżeli Niemców, Włochów czy Polaków (choć wielu z nich miało francuskie obywatelstwo i było polskimi Żydami). Sporą część powieści Barojy stanowi opis jego wizyty w paryskiej pracowni Olgi Boznańskiej. Literacki portret pintora polaca jest sympatyczny, ale jak wszyscy napotykani przez narratora paryżanie, w większości cudzoziemcy, nie wykazuje ona najmniejszego zainteresowania tym, co się dzieje w Hiszpanii.
To głębokie poczucie samotności solidaryzującego się z Hiszpanią Césara Vallejo, przenika powstający w 1937 roku i poprawiany, po zdobyciu w lutym 1938 roku przez rebeliantów Franco Teruelu, poemat Hiszpanio oddal ode mnie ten kielich. Nie tylko moim zdaniem jest to najwybitniejsze dzieło poetyckie napisane w tym czasie w Paryżu przez umierającego peruwiańskiego poetę. Tę śmierć jako emblemat czasu opisze w powieści Monsieur Pain Roberto Bolaño. To druga, obok śmierci Konsula, bohatera Pod wulkanem Malcolma Lowry’ego, w Cuernavace, w dniu 1 listopada 1938 roku – w literaturze rok 1938 zapowiada nekrofilną aurę.
Warto nadmienić, że prasa wydarzeniom w Hiszpanii nie poświęcała dużo więcej miejsca aniżeli poślubnym peregrynacjom młodej pary, króla Edwarda
Niedawno zasiadający na angielskim tronie jako Edward
Sądząc z wydanych ostatnio prowadzonych niezwykle skrupulatnie zapisków kalendarzowych, przebywający na emigracji w Paryżu Władysław Chodasiewicz w roku 1938 nie robił nic innego, jak tylko grał w brydża, leżał w łóżku (fakt, sporo chorował) lub pił. Gruzin G.F. Tanturow, który do Paryża przybył po emigracji w Warszawie, w Od Tyflisu do Paryża wspomina rok 1938 jako czas poprawy sytuacji pracowników fabryki, gdzie pracował, w związku z zamówieniami wojskowymi. Rozmaitość emigranckich postaw w Paryżu zadziwia.
Wśród symultanicznie przedstawionych losów zahaczających o Paryż 1938 roku, których spis (ponad czterdzieści osób) otwiera książkę Szaroty, postacią najstarszą jest Zygmunt Freud (w 1938 roku ma osiemdziesiąt dwa lata), najmłodszym jest Herschel Grynszpan, „polski Żyd, który 7 listopada dokonał zamachu na urzędnika ambasady Rzeszy w Paryżu. Posłużyło to za pretekst do «nocy kryształowej». W 1938 r. kończy 17 lat”. Pozostali są w sile wieku (np. André Malraux – trzydzieści siedem lat, Ernest Hemingway – trzydzieści dziewięć, Nin – trzydzieści pięć czy Simone Weil – dwadzieścia dziewięć lat). Wśród postaci przywołanych przez Szarotę dla mnie najbardziej interesującą jest Lacan. W 1938 roku kończy trzydzieści siedem lat, uwikłany w skomplikowane relacje z zakochanymi w przystojnym psychiatrze kobietami, znajduje czas, by napisać do