Nietypowa konstrukcyjnie powieść Pawła Przywary przypomina asamblaż – filozoficzno-literacką hybrydę, która uplastycznia język prozatorskiej narracji. Jak traktować Ricochette? Tanatyczny kryminał, zdominowany przez sensacyjny wątek metafizycznego snajpera? Kuriozalna powieść obyczajowa, czerpiąca z historii inicjacyjnych? Zmilitaryzowany traktat filozoficzny o obcości, śmierci i pozaziemskim wojsku? A może to kolażowy dziennik intymnego zapisu doświadczenia negatywności i skończoności? Na pewno utwór Przywary wykracza poza gatunkową normatywność, stając się tym samym literacką zagadką. O czym jest ta prosta opowieść, której rytm wyznacza historia Mikołaja i Asi? Nie koncentrując się póki co na wątkach metaliterackich (wszechobecnych w powieści Przywary), można rzec, że to książka o oddzielaniu istoty od istnienia, o oddzielaniu realności od teraźniejszości. Sytuacja poznawcza i narracyjna, zarysowana w Ricochette, pokrewna jest eksperymentom literackim Alaina Robbe-Grilleta, awangardowemu jątrzeniu w „wykrwawiającym się modernizmie”, słynącym przecież z narracyjnego domknięcia i unieruchomienia w jednoznaczności. Powieść Przywary pełna jest ontologicznych spięć, poznawczych luk w historii. Dominuje nad nią technika mise en abyme (równoległych światów w świecie). Opowieści ulegają nawarstwieniu, akumulacji – krótka powieść (około stu sześćdziesięciu stron) wręcz pulsuje od znaczeń, kontekstów i tematów, które momentami prowokują do eseistycznego sposobu prowadzenia narracji. Oprócz obyczajowego wątku Mikołaja i Asi mamy przecież dziwne, militarystyczne rozważania na temat istoty woja (specyficzna forma hybrydycznego istnienia, będącego skrzyżowaniem podwykonawców śmierci z oddziałami nowoczesnych, wręcz futurystycznych komandosów), testowanie różnych języków i dyskursów (momentami wręcz karykaturalne, choćby passus o rojach pszczół, który brzmi jak pastisz Maurice’a Maeterlincka), parodia lokalnego, peryferyjnego śledztwa, które jest parodią modernistycznego par excellence projektu powieści kryminalnej, z ufnością podchodzącej do możliwości całościowego rozpoznania wydarzeń z przeszłości.
„Animal rationale błądzi, stąd teoretycy wojny uczą woja niemyślenia. Należy ta zdolność do arsenału sztuk walki nie tyle z wrogiem zewnętrznym, co wewnętrznym […] woj musi stawić czoło wojowi w samym sobie. Wróg wchodzi do mózgownicy i miesza w głowie. Woj ma baczyć na jaźń. Ustalić, jak demon Fichtego: co ja, co nie-ja” – dyskursywna powieść Przywary w taki sposób charakteryzuje „wojową” formę istnienia. Momentami prosta fabuła traci na znaczeniu, gdy Ricochette zostaje „dociążone” takiego typu rozważaniami, w których przenika się konflikt jako stan naturalny Thomasa Hobbesa czy „teoria partyzanta” Carla Schmitta. Budzą podejrzenia te militarystyczne skojarzenia, to obsesyjne podążanie za wojskową leksyką – czy nieodwracalność śmierci każe nam się „uzbroić” w taki język opisu, który usuwa afekt poza naszą jaźń? Czy myśląc o śmierci, musimy, niczym ten powieściowy woj (krzyżówka Lemowskiego robota z apoteozą wojska Ernsta Jüngera), sfalsyfikować własną jaźń, unieważnić afektywne odruchy? Wydaje mi się, że te „wojowe” filozofujące wtręty wypadają dość archaicznie, gdy zestawimy je ze współczesnymi koncepcjami pokojowej demonstracji bezbronności wobec nekropolityki. W powieściowym świecie Przywary śmierć to przede wszystkim metafizyczny i filozoficzny teoremat – a co jeśli czujemy na sobie spojrzenie snajpera, bo jakaś arbitralna władza unieważniła nasze życie? Szkoda, że te filozoficzne rozważania nie podejmują próby szerszego potraktowania tego wielowątkowego tematu. W związku z tym „woj” będzie jedynie pustym, retorycznym chwytem, jedynie kolażową stylizacją mise en abyme (świat wojów w naszym świecie). Zabrakło mi w tej powieści prób negocjacji z politycznym wymiarem śmierci (a była na to szansa – bohaterowie gubią się w teoriach spiskowych na temat policji i rządu), o którym pisała Rae Armantrout w wierszu Cel, wykorzystując ten sam motyw snajpera: „Sam określam, co to terror / mówi strzelec /i surfuje po słownikach / rząd nas kontroluje / za pośrednictwem gramatyki […]”. Ta słownikowa i językowa symbolika jest bliska Przywarze: „Może słowo to relikt długiego języka, odpad? […] A tymczasem wciąż i wciąż pęcznieją słowniki”. Niestety, zagadkowość jest totalna – nie dowiemy się, czym jest ten „długi język”, o jakiej wspólnocie może on opowiadać.
Głównym tematem powieści Pawła Przywary jest śmierć. Jednak cała ta kolażowa, asamblażowa narracja, utkana z sieci rozmaitych filozoficznych intertekstów, nie wydaje się redukowalna do wegetatywnych wybroczyn, impresyjnych pędów i tanatofilskich drobin. Bohaterowie, wręcz zmysłowo wyczuwający śmierć, zdają sobie sprawę, że każdy krok może okazać się śmiercionośnym faux pas, krokiem spoza taktu, a także pewnym nietaktem – błędem w metafizycznej i ontologicznej etykiecie. Czytając Ricochette wciąż mamy wrażenie, że wszystkie opisywane postaci są niezdolne do decyzji, błądzą zawieszone w bezczasie, zwlekają i przeczekują, chowają się i uciekają. Nadrzędną metaforą powieści jest ruch snajpera. Mówiąc o śmierci, bohaterowie czują na sobie czerwony punkt wyznaczony przez celownik, odwleczony strzał, pocisk zawieszony w czasie, ale stale obecny. Każda podejmowana próba walki może się okazać nietaktem, błędem, potknięciem, w konsekwencji spotkaniem z tym, co nieuchronne.
Czy Mikołaj, szukający prawdy o zniknięciu swojej partnerki, zdradza niemożliwość wyjścia poza tanatyczny krąg zamknięcia w skończoności? Wydawać by się mogło, że Przywara zbliża się do takich literackich rejonów, dla których filozoficzną busolą są myśli Maurice’a Blanchota. Francuski pisarz wyznaczył śmierci zasadniczy paradoks, na której opiera się jej widmowa ontologia – présence sans présent (stała, ciążąca obecność, pozbawiona jednak statusu fizykalnej obecności materii). Mikołaj czuje na sobie spojrzenie snajpera, wyczuwa jego palec dotykający spustu, lecz wszystko to jest jedynie przywoływane, a nie przeżywane jako realne doświadczenie. Śmierć jest bezkształtna, bezczasowa, niedokonana, nieustanna, zawieszona, a przede wszystkim unieważniająca jakiekolwiek znaczenie zarówno samego języka opisu, jak i intymnego istnienia. Jednak powieść Przywary nie koncentruje się na bierności, poddaństwie i nieuchronności zniknięcia, skurczenia się w czasie i przestrzeni. Pewnym oporem jest żywioł opowieści, narracyjny odruch, który nadaje czemuś lub komuś znaczenie. Na przekór egzystencjalnym okolicznościom, totalizującym moc unieważniania w obliczu skończoności: „Istnieją różne sposoby opowiadania. I przemilczania. Z tego względu tyle osób znika, ginie, bez słowa, bezimiennie. Jakby we śnie”. To właśnie opowiadanie, pełne szczegółowych drobin, ale też skazane na otwartość i zbawienie niedomknięcia, może zatrzymać ten militarny, snajperski, wojskowy pęd skończoności, którego imperatywem jest „Przemarsz. Torowanie drogi. Przełamywanie oporu życia. Unieważnianie kogoś”.
Raz jeszcze Maurice Blanchot: „to nie Ja umiera, lecz się umiera”. Wydaje się, że cały projekt Mikołaja, rozpoczynającego prywatne, niekompletne i niedoskonałe śledztwo, skazane na epistemiczną porażkę, polega na tym, by odejście partnerki wyrwać z kajdan anonimowości, tego mechanicznego i bezimiennego „się”. Jeśli Asia Mikołaja faktycznie odeszła, to niech jej zniknięcie będzie konkretne, niech to będzie ona, zanurzona w ocalającej pamięci, ożywiających wspomnieniach. Mikołaj-dziennikarz niczym Orfeusz schodzi do Hadesu przeszłości, by wydobyć swoją partnerkę z chaosu anonimowości i nieznaczenia w planie makrohistorii. Na czym polega jego śledcza rekonstrukcja wypadku? Czym właściwie jest jego poszukiwanie prawdy o losach Asi? To praca w języku – przywracanie desygnatów pod imieniem swojej żony. Reanimuje przeszłość, wspomnienia wkraczają w porządek teraźniejszości, wszystko staje się realne, konkretne, już pozbawione anonimowości „się”. W pamięci mam słowa Juliana Barnesa, patrona żałobnego mechanizmu: „Każda opowieść o miłości to potencjalnie opowieść o żalu”. Ricochette Pawła Przywary jest czymś zupełnie odwrotnym – wyjściowa opowieść o śmierci i żalu jest potencjalnie historią miłości, która przekracza właściwie samą metafizykę, jest właśnie tym nietaktem, wykroczeniem przeciw etykiecie skończoności. Właśnie tego dotyczą słowa Asi: „Poza tym, kochany, czy istnienie nie jest tajemnicą? Zagadką? Skąd wiemy, jakie są granice widzenia – co naprawdę możemy zobaczyć, i kiedy?”. Pozornie te słowa unieważniają jakikolwiek zamysł prowadzenia skutecznego śledztwa i poszukiwania prawdy, zasłoniętej pod mistycznym nimbem skrytości dla ludzkiego oka. Przywarze chodzi jednak o coś więcej niż o kolażową, fragmentaryczną historię kryminalnego zniknięcia kobiety. Działanie Mikołaja, nieustannie powracającego na miejsce tragicznych wydarzeń, wciąż zawracającego do tego punktu, od którego zaczęło się jego własne poczucie zawieszenia w teraźniejszości i przeszłości, koncentruje się na pracy żałoby po stracie. Ricochette to narracyjnie skomplikowana opowieść-asamblaż, która w nietypowy sposób (dość zawoalowany) opowiada właśnie o pogodzeniu się z odejściem bliskiej osoby. Narracja powieści Przywary pełna jest napomknień, retardacji, pewnych zwolnień, pasażowych konotacji, gry z samą literackością jako projektem reprezentacji tego, co nieznane i niewypowiedziane. To śledztwo właściwie też w obrębie samej literatury, to konfrontacja z minionymi symbolami, utrwalonymi wzorcami języków mówienia o śmierci i żałobie. Po skończeniu lektury Ricochette możemy zapytać: czy istotą każdej opowieści jest nadawanie indywidualnych desygnatów, które odsyłają do przeżytych historii, pięknych wspomnień, migawek z przeszłości? Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, którego twórczość raz po raz toczy walkę z żywiołem nieuchronności kresu, deklarował: „istotą poezji jest nie tyle zasadność / co bezzasadność napomknień i powtórzeń”. Istotą powieści Pawła Przywary jest nie tyle zasadność epistemicznego śledztwa, ile ocalająca bezzasadność powrotów i poszukiwań, gdyż tylko ich nieskuteczność prowadzi nas do nieprzemijającej i nieodkrytej tajemnicy zagadki istnienia. Właśnie o tym opowiada ten przejmujący fragment książki: „I to właśnie odkrywa Mikołaj, przybywszy po raz kolejny na miejsce karambolu. Sam. W środku upalnego dnia. To nie tu, mówi sobie mąż dziewczyny cicho, jakby pomylił drogę. Jakby wszedł do obcego mieszkania”. Czy to moment, w którym długa żałoba została przepracowana? Czy to chwila, gdy Mikołaj wyrywa się z przymusu melancholijnych powrotów do minionego? Narracja Ricochette niczego jednoznacznie nie sugeruje, jest niedomknięta, stroniąca od deklaratywnych rozstrzygnięć. Właściwie sama narracja jest pewną zagadką, tajemnicą, zawieszoną w przeszłości i teraźniejszości.