Nie miałam zresztą czasu się przyglądać, było zimno, a ja sama akurat parasola nie wzięłam. Wyszłam do piekarni po chleb, żeby zdążyć z zakupami przed dziesiątą (później przecież mnie do sklepu nie wpuszczą), złapałam więc tylko w progu rękawiczki – wtedy jeszcze chodziliśmy bez maseczek.
Natychmiast o nim zapomniałam, bo przy tym, co się ostatnio dzieje w świecie, w kraju i w człowieku, można zapomnieć nawet o psie, który wędruje w deszczu z parasolem.
Kilka dni później zobaczyłam go znowu. Stałam w oknie w kuchni, czekając aż woda w czajniku najpierw się zagotuje, a potem ostygnie. Mignął mi z daleka, jasny labrador, chyba labrador, z pyskiem pochylonym w stronę ziemi. Szedł, wymachując ogonem i chociaż łeb przygięty miał nisko do chodnika, bo cały czas węszył, wyraźnie widziałam, że coś niesie w pysku.
Dopiero wtedy go sobie przypomniałam.
Spoglądałam z wysokiego piętra, świeciło ostre słońce, a on już powoli znikał za zakrętem – mam słaby wzrok, więc mocno zmrużyłam oczy… Tak, na pewno, i tym razem pies niósł ze sobą parasol.
Przez kolejne dni, chociaż wcale o nim nie myślałam, jakoś zupełnie przypadkiem, zawsze kiedy pies pojawiał się u wylotu naszej ulicy, w horyzoncie mojego okna, ja już czekałam w kuchni, a napełniony wodą czajnik elektryczny szumiał coraz głośniej wraz ze zbliżającym się psem i dopiero kliknięcie zagotowanej wody wyrywało mnie z zamyślenia, gdy pies znikał za żywopłotem.
Przed naszym domem stanęłam jak wryta.
Nie, pies nie miał parasola. Wydawał się też trochę jaśniejszy. Bielszy. Tamten był innego koloru, w odcieniu, który z jakiegoś powodu zwykło nazywać się „biszkoptowym”. Leżał na chodniku, z pyskiem ułożonym na łapach. Smycz owinięto wokół pobliskiego słupka. Znieruchomiałam, spoglądając na niego.
Dopiero po chwili zorientował się, że nie jest sam. Uniósł lekko pysk i machnął ogonem.
– No cześć, piesku, pieseczku… – rozczuliłam się, a pies zamachał ogonem jeszcze intensywniej, także wyraźnie rozczulony, że ktoś postanowił przerwać tę zapewne krótką i tymczasową zwierzęcą samotność.
Ruszyłam w jego stronę z zamiarem pogłaskania go i pies zamerdał jeszcze radośniej, podnosząc się na przednich łapach.
Mam przecież na sobie maseczkę, pomyślałam nagle – dużą, białą, zasłaniającą mi prawie całą twarz i nadymającą się jak żagiel, a do tego czarne lateksowe rękawiczki.
Nie powinno się głaskać obcych psów bez zgody opiekuna nawet w czasach bez pandemii, a co dopiero teraz…
Pies spoglądał na mnie z nadzieją, ja spoglądałam na niego z żalem, między nami, zupełnie przypadkiem, były przepisowe dwa metry odległości.
Czy jeśli go pogłaskam, to mogę zostawić na nim jakąś chorobę? Zrobię krzywdę jego opiekunowi albo opiekunce? A co jeśli pies się wystraszy, ugryzie mnie, zaniepokojony dotykiem dziwnej dłoni (czy takie dłonie w rękawiczkach nie przypominają psu weterynarza, ostatniej nieprzyjemnej wizyty, kiedy podobne ręce podawały lek albo nakuwały igłą?). Pies patrzył mi wyczekująco w oczy.
Odwróciłam się i odeszłam.