Sadzę susy w pra-desusy.
„Niech się dzieje, co chcę”, wymawiam z nosówką na końcu, bo tam, skąd pochodzę, ludzie wierzą, że samo nie zrobi się nic. Engels z jego polityką postępu przekierowują automatycznie na Wschód. Dla niego Wielkopolska to nie-miejsce, jak lotnisko czy węzeł sanitarny. Spłuczka. Tam wolna wola reguluje oko, oko oddech, a oddech rytm odpływu w różne strony.
Bo północno-zachodnia Polska, której cząstką jest kraj nad Wartą, to ziemia świętego niepokoju, mobilna jak la donna; ziemia napływowa, płynna mową utkaną z języków; nierada radykałom ziemia wykorzeniona; ziemia odzyskana po drodze. Stąd, chcąc „napozarabiać” pieniędzy, a więc w nadziei na sprawiedliwą redystrybucję dóbr i czasowników wyjechał w świat mój pradziadek.
Tu teraz wracam ja, żeby pokręcić się po obłędnym kole peryferii dzieciństwa. Dopóki się kręcę, jestem w toku, a dopóki jestem w toku, nie braknie mi słów ani paliwa. W Polsce, tej z amputowaną przeszłością, gdzie dzięki Bogu i dzięki woli „nie zakończył się proces narodotwórczy”, napędem nie tylko aut, ale też głów jest niekompletność. Życie tu mija nie bez reszty.
Zdobycie celu (Rzymu itd.) byłoby katastrofą na miarę arystotelesowskiego przewrotu w podejściu do rzeczy. Prowincjusz zagląda do sedna przez siodło. Ucieka od środka, który rozszerza się, chcąc paść mu w objęcia i dać nieświeżego pyska. Marcin Waligórski (1884–1967) był takim eks-centrykiem pełną nie pełną gębą. Ten bękart o początku w Pochodzeniu świata pod Verdun dał dyla do Francuzów, a potem zaciągnął się pod sztandar Hallera.
Był Polakiem, ale czy czuł się Polakiem? Pewnie tak. Wtedy patriotyzm pruski brał się za łby z polską irredentą, coraz częściej pytano „tu czy tam?”, więc ludzie musieli banalizować tożsamość. Obliczony na sekularyzację Kulturkampf paradoksalnie przyniósł zacieśnienie więzów Kościoła z polskością. Katoliccy chłopi języka polskiego przestawali być Prusakami i Polakami, a stawali się tylko Polakami. Bez „i”.
Dorastał w atmosferze silnej konfrontacji narodowej, w cieniu „kulturtraegerstwa” i Deutscher Ostmarkenverein, czyli Hakaty, nie sądzę jednak, żeby robiło to na nim wrażenie. Kiedy skończył trzy lata, minister oświaty
Wykształcenie odebrał niestaranne. Głowy do nauki nie miał, a jednak życie wyciągało się u jego stóp jak wierny pies. Urodził się w Mieczewie między Kórnikiem a Rogalinem, na gruntach, które wówczas tonęły w Raczyńskich. Stąd hipoteza – ulubiona głównie przez moje ciocie – że za ojca miał jakiegoś hrabięgo. Ę-ą, tak właśnie. Wiemy za to, kim była jego matka.
Franciszka, de domo Waligórska, wyszła za Tomasza Grzędzielewskiego, który cudze dzieci chował podobno jak swoje. Mimo to rodzinne kroniki spławiają go ciszą. Szemrzą za to namiętnie o Marcinie. Raptus i gwałtownik. Robił, co chciał. Nie pokończył szkół, a był górnikiem, leśniczym i policjantem – na kasztanku patrolował rewir między Lesznem a Kąkolewem. Dziadek wspominał, że ojciec nieraz dawał mu się przejechać.
Rozgonił ślub syna, wjeżdżając – a jakże – konno do świątyni. Po wysiedleniu do GG znalazł pracę w leśnictwie. Synekurę. Na własnych warunkach. W dwudziestoleciu co rusz zmieniał lokum: Góreczki Wielkie, Leszno, Wilkowo Polskie – w pewnej chwili dzielił dom z dwoma kobietami, kochanką i żoną. Mógł się rozwieść, ale „w polskich rodzinach [rozwody] należały do rzadkości, budziły sensację i zdumienie” (Chwalba).
Fama niesie, że zabił człowieka. Dlaczego? – Bo tamten go wkurwił… – odpowiadały ciocie ze spokojem, kryjącym w sobie szaleństwo przekazane przez Marcina w spadku razem z krwią do przygód. Bo najwięcej serca miał do podróży. W dobie kryzysu Ostflucht ogarnął nie tylko Niemców, ale i jego. Szukając pomysłu na siebie, ożenił się ze starszą o dwa lata Stanisławą i wespół ruszyli pociągiem na Zachód.
„Sobiałkowo”, czarny napis na krytej wapnem czerwonej cegle. Budynek stoi do dziś. Tory zarosły bujnym chwastem. Stamtąd przez Kobylin do Poznania, z Poznania do Berlina i dalej, dalej – siedemset pięćdziesiąt kilometrów równoleżnikowo aż pod holenderską granicę, do Herten w Westfalii. Zasilić klasę robotniczą. Tam fedrował w kopalni, tam urodziło mu się troje dzieci, w tym, jako pierwszy, mój dziadek Czesław (1909–1995).
Europa Zachodnia już wtedy musiała być domeną tranzytu, bo nie zagrzał w niej miejsca. Jesienią 1918 roku tą samą trasą, przez Berlin i Poznań, do Góreczek wróciła prababcia Stanisława z dziećmi. Na stacji odebrał ich pan Sierpowski. Zamieszkali w czworakach, mieli prosiaczka, ale nie mieli ojca. Wrócił mniej więcej po roku, dowodząc, że wyjazd na saksy był tylko wycieczką.
Tożsamości nie karmił sokiem z ziemi ojców: wkrótce uderzył w nową anabasis. Międzywojnie widziało rodzinę Waligórskich w wielu miejscach. Bilokacja jednak nie wchodzi w rachubę, gdyż, jako się rzekło, pradziadek nie należał do ludzi bogobojnych. Sam wydeptywał swoje ścieżki i choć nie przeszedł nigdy z kultury mowy do kultury pisma, jego wędrówki zapisały się w mojej podświadomości konkretnymi literami.
On wędrówkę życia odbył na Zachód i zurück, a ja na Południe i nazad. (Szpenio z Poznania powiedziałby, że w ten sposób ślinię się na osobność). Nasze trasy narysowały zakręcone o sto osiemdziesiąt stopni L albo cyrylickie Г odbite w lustrze I. Po nich idzie ten tekst.
Oto strumień, którego nie umiem wziąć w kluby. Nie pokonam nim teraźniejszości, ale mogę nawadniać nim przyszłość. Lać na młyny, które mielą powoli i sprawiedliwie. „Każdy według swoich zdolności, każdemu według jego potrzeb”.
I tak dotarłem do Marksa, samowolnie przesunąłem punkt wyjścia.