W drugiej połowie lat trzydziestych
Maszynopis książki Maritaina A travers le désastre został przemycony do okupowanej Warszawy z Holandii zapewne w drugiej połowie roku 1941. Jej autor był już wówczas w Stanach Zjednoczonych – w latach 1941–1942 Maritain wykładał na uniwersytecie Princeton jako visiting professor, jego książka zaś ukazała się w Nowym Jorku niedługo po klęsce Francji, w lutym 1941 roku. Esej powstał szybko, musiał być pisany namiętnie. Krążył po świecie pospiesznie. W grudniu 1941 roku był już przetłumaczony na niemiecki. Przekład polski pod tytułem Drogami klęski ukazał się dwa miesiące później w warszawskim podziemnym wydawnictwie Zenona Skierskiego. Tłumaczem był Czesław Miłosz.
A teraz skok w czasie. Od tego wydarzenia mija równo pięć lat. Niemożliwe koleje losu. W styczniu 1947 roku to Miłosz jest w Ameryce, pracuje w Waszyngtonie i szuka kontaktu z Maritainem. Słyszał, że nadal jest w Stanach. Pisze po francusku list i śle do Princeton, ale epistoła nie dociera do adresata. W tym czasie – do roku 1948, kiedy na długie lata wróci do Princeton – Maritain jest ambasadorem Francji przy Stolicy Apostolskiej. List wraca więc do polskiego poety, który decyduje się go zachować. Dokument przetrwa liczne przeprowadzki i podróże przez ocean. Dlaczego? Trudno nie zadać sobie tego pytania. Dlaczego Miłosz zachowuje list, który, wracając do jego skrzynki, nie spełnił swojej podstawowej funkcji? Nadawca nie mógł przecież mieć z tego żadnej satysfakcji. Odbicie od pustki, niespełniona misja. Czy liczył, że przekaże go przy późniejszej okazji? Szkoda wyrzucać, może innym razem?
Wartość książki Maritaina, krytykującego kolaboracje rządu Vichy, jest oczywista i nie wymaga komentarza. Zdaje się, że dla Miłosza ważniejsza jednak od analizy klęski Francji była płynąca z eseju lekcja, którą streścił we wstępie do przekładu: „zdobyć się na trzeźwe, bezlitosne potępienie win i wad własnego narodu i nie wpaść przez to w zwątpienie o jego wartości”. Trzeba było zrobić wszystko, by Polak mógł na powrót uwierzyć w wielkość Francji. Ale zadanie było wówczas karkołomne, rana nazbyt świeża. A może lekcja miała być uniwersalna?
Dla czytelników Miłosza być może najistotniejszy jest dziś przedostatni akapit listu, w którym poeta wymienia swoje niepokoje i dziękuje za inspirację dotyczącą poezji. W 1938 roku Ignacy Fik zrzucił Miłoszowi „grzech anielstwa”, sprowadzając jego poezję „czystą” do egocentryzmu, a podmiot jego wierszy nazywając „kastratem zdolnym tylko do szumnych podfruwań”. Coś było na rzeczy. „Wywołał mój gniew, jak zwykle bywa, kiedy ktoś odsłoni nasz bolesny sekret” – wspominał poeta w Rodzinnej Europie. Antidotum – częściowo paradoksalnie – okazały się w tamtym czasie teksty Maritaina. W liście Miłosz mówi o tym wprost i nie można jego wyznania wpisywać w kategorię epistolarnej kurtuazji. Być może dlatego nie wyrzucił nigdy tego listu. Był świadectwem dziękczynnym, pamięcią jakiejś cezury.
„Dla mnie to wielkie nazwisko, ale dla jeszcze ilu chodzących po ziemi?” – retoryczne pytanie otwierające poświęcone Maritainowi hasło w Abecadle.