Drzewucki jako poeta intrygujący (miałem to napisać na końcu, ale „ojcowałem” mu na początku, redagując jego dobrze rokujący debiut Ulica Reformacka; dawno to było i poniekąd w krakowskich czasach od wielu już lat stołecznego redaktora) i ponad trzy dekady rosnący w siłę, doskonalący swoje instrumenty poznawcze krytyk zaczyna swą książkę o Pięknej Plejadzie czy też o gospodarstwie polskiej poezji przywołaniem twórcy zagranicznego – ukochanego przez niego, tak samo jak i Portugalia, Fernando Pessoi.
Dramatyczne credo Portugalczyka brzmi: „Minha Pátria é a língua Portuguesa”. I dla autora Rzek Portugalii i – jak podpowiada mi intuicja – książki o Portugalii, której jeszcze nie mieliśmy możliwości poznać, bo tkwi ciągle jeszcze w umyśle tego autora – język polski jest jego ojczyzną, a więc i literatura, i poezja, którą czyta nieodparcie z zachwytem i wiecznym nienasyceniem, jak przygodowe powieści naszej młodości. Bo czyż losy poetów, ścieżki ich liryki nie wystawiają nas na próby podróży, zachwyty i grozę niechybnej, nieprzewidywalnej Przygody? Ta deklaracja Drzewuckiego nie tylko wzrusza, ale pokazuje, że lubi narażać się na ryzyko szczerości w czasach… miałkiej ponowoczesności (czy jak je, u diabła, nazwać). Dla Drzewuckiego Miłosz, Szymborska i Lipska, a także Rymkiewicz z Polkowskim to w dużej mierze także Majątek Narodowy, kapitał, którego wartość nie przemija na giełdach dobrych i marnych sezonów.
Drzewucki pisuje także o prozie, poświęca jej również osobne publikacje, ale od debiutu krytycznego z 1988 roku (Chaos i konwencja) po opisywaną tu właśnie Muzykę sfer (2020) – w ciągu ponad trzech dekad komponowania i wydawania książek krytycznoliterackich pisywał głównie o poezji, jej najwybitniejszym twórcom poświęcił, stanowczo nie dość upowszechnione, dwa dzieła monograficzne: rzecz o Herbercie, Akropol i cebula (2004) oraz Lekcje u Różewicza (2018), książkę będącą nie tylko analizą fenomenu pisarskiego Tadeusza Różewicza, ale zapisem – dziennikowym i fotograficznym – dziejów znajomości i przyjaźni między tymi twórcami różnych przecież pokoleń.
Wydaje się, że Drzewucki powtórzyłby za Cioranem, że… poezja kłamie najmniej, a jeszcze mniej ta, która „nie zaczyna głosić zbawienia” – jest bowiem jedynie i aż ważną/konieczną refleksją dotyczącą natury człowieka i natury świata. Ale przede wszystkim powtarza gest najlepszych krytyków literackich – jest w swych rozpoznaniach solenny i rzetelny, bo jak w – otwierającym tom Muzyka sfer – eseju o Wisławie Szymborskiej niże na oś czasu cząstki swych notat o poszczególnych tomach noblistki, aby pokazać doskonalenie instrumentów, konsekwencję, powrót do dawnych tematów, wariantowość ulubionych przez poetkę wątków. Potrzeba do tego nie tylko entuzjazmu, pasji, ale i dobrej pamięci, i konsekwencji, która procentuje wiedzą nieznaną dzisiejszym recenzentom, zwącym się niekiedy krytykami albo filozofami (niektórzy zaledwie przejściowo studiowali filozofię), kiedy krytyk prawdziwy potrafi wskazać pewne ciągi, dukty, sposoby rozumowania w drugiej, siódmej i dziewiątej książce danego twórcy; dopiero z tego zestawienia, porównania – uważa – może o czymś wnioskować, i jest to u Drzewuckiego finał rozumowania sprawdzalny, wiarygodny. Gdy im wystarcza nieznajomość całości, jego do zrozumienia drogi poety właśnie czytanego pcha potrzeba pełnej wiedzy, ciekawość i dociekliwość!
A w długim studium o Szymborskiej znajdziemy nie tylko informacje i analizy utworów z jej najbardziej znanych zbiorów, lecz także fragmenty o Lekturach nadobowiązkowych, passusy o wierszach żartobliwych tej prawdziwej Mistrzyni Limeryku, a także – paradoksalnie, bo na końcu – uwagi o wydanym pośmiertnie wczesnym tomie autorki Soli – zbiorze juweniliów, ułożonych przez jej ówczesnego męża, Adama Włodka: o Czarnej piosence.
Muzyka sfer dzieli się wyjątkowo przejrzyście – na trzy spore rozdziały, gromadzące „teksty o poetkach i poetach”. W pierwszym Drzewucki omawia twórczość Wisławy Szymborskiej, Julii Hartwig, Urszuli Kozioł, Krystyny Miłobędzkiej i Ewy Lipskiej. W drugim – analizuje poezjopisarstwo Czesława Miłosza, Tadeusza Różewicza, Zbigniewa Herberta, Jarosława Marka Rymkiewicza, ale również Kornela Filipowicza, znanego przecież głównie jako nowelista i powieściopisarz, i liryków mniej docenianych, nieżyjących już Kazimierza Hoffmana z Bydgoszczy i autora genialnego Kwartału wierszy Mariana Grześczaka. Rozdział trzeci przeznaczył Drzewucki dla „starszych braci”, czyli przedstawicieli generacji szeroko pojętej Nowej Fali (Krzysztofa Karaska, Leszka Aleksandra Moczulskiego, Jerzego Kronholda, Juliana Kornhausera, Leszka Szarugi i Jana Polkowskiego (którego zaliczyłbym jednak do pokolenia nieco młodszego, lepiej – formalnie – pasującego może do ruchu „nowych roczników”; Polkowski jako poeta debiutuje w drugoobiegowym piśmie „Zapis” dopiero w 1978 roku, choć z pewnością jego dykcja i ówczesne światoodczucie zbliżone są do nowofalowych). W rozdziale tym zdziwić może jedynie nieobecność Adama Zagajewskiego, ale osobny szkic temu poecie poświęcił Drzewucki w książce Charakter pisma.
Cudem jest sama poezja – „potrafi ona w słowach ocalić tę wspaniałość życia, którą odkrywa przed nami każdy nowy dzień” – napisze w następnym szkicu o liryce Julii Hartwig Drzewucki, analizując zbiory Czuwanie (1978), Obcowanie (1987), Czułość (1992), Zobaczone (1999), Nie ma odpowiedzi (2001), Wiersze amerykańskie (2002), To wróci (2007), Jasne niejasne (2009), fenomenalne trzy zbiory Błysków (2002, 2004, 2008) oraz kilka innych książek autorki Gorzkich żali, pokazując ogromną rozpiętość form, tematów (także niekiedy wspólnoty tematów między poetami, których debiut nastąpił w kilka lat po wojnie), nawiązań, antynomii pojawiających się w wybitnej twórczości kogoś tak długowiecznego. Krytyk zastanawia się nie tylko nad szczegółami, podziwiając niespożytą energię tej poetyckiej podróży przez świat, pamięć, spotkania z ludźmi, ale i nad… pełnią, całością Dzieła, które trochę po Heraklitejsku określa sama poetka: „wszystko bowiem i góra i dół / ma być jednością”.
Urszula Kozioł jest bohaterką następnego szkicu, pokazuje Drzewucki tę twórczość od fazy Wielkiej Pauzy z 1996 roku po ogromny przekrojowy zbiór – Fugę 1955–2010, wydaną we Wrocławiu, nie pomija przy tym ważnych zbiorów opublikowanych na przełomie stuleci w Wydawnictwie Literackim (miałem radość i przyjemność pracować z Poetką przy ich redakcyjnym opracowaniu). I tu znów celne rozpoznania – sprawy egzystencjalne i senilne, muzyczność tych wierszy, niezwykła elegijność, szczególna w tomie Klangor i równie lamentacyjnych Ucieczkach, przywołujących nie tylko najbliższe traumy z nieodległej przeszłości, ale sceny ucieczek z wojennej Zamojszczyzny czy nieszczęścia całkiem współczesne uchodźców syryjskich. Krytyk podsumowuje tę ciągle trwającą pisarską przygodę jako opowieść o losie, przed którym nie ma ucieczki, ale który przyjąć należy odpowiedzialnie, z jasną samowiedzą i odwagą.
Dużo krótsze szkice w tej części zbioru o Krystynie Miłobędzkiej i Ewie Lipskiej dorównują siłą interpretacyjnej perswazji poprzednim. Esej poświęcony tej pierwszej poetce zatytułowany jest trafnie: Być sobą tak, że już nie być; a kończąca tekst konstatacja ogłasza, że „jest to zatem poezja bytu w najczystszej postaci. Dodajmy, bytu, którego nie da się wysłowić”. Poezję Lipskiej sytuuje zaś krytyk „między intelektem a wyobraźnią”, między przeżyciem pokoleniowym a indywidualnym dramatem człowieka, między posępniejącym pejzażem płynnej ponowoczesności, a historią relacji międzyludzkich, między obrazem i olśniewającą, zagadkową, mocną metaforą.
Część środkową otwiera szkic o Miłoszu, jego cudownie odróżnialnej dykcji i nieustannej pracy nad „formą bardziej pojemną”, jego mistyce i ogromnym apetycie na świat/nieobjętą ziemię. I tu niespodzianka, bo choć Drzewucki detalicznie omawia drogę poety między wileńskim przedwojennym debiutem Poematem o czasie zastygłym (1933) a krakowską wielką elegią poświęconą zmarłej drugiej żonie – Orfeuszem i Eurydyką (2002), opisuje poetę jako ważnego świadka
Rozdział następny jest poświęcony Różewiczowi, a raczej czytelniczej przygodzie z debiutanckim tomem poezji, Niepokojem, opublikowanym w Krakowie w 1947 roku. Przypomnę, że zbiór ten to książka-manifest, ogłaszający powojennemu światu zaistnienie nowego języka liryki. Drzewuckiemu chciało się, i to dogłębnie i arcydzielnie, przeanalizować pod każdym względem pierwsze wydanie tego zbioru. Okazało się potem, że książka zawierająca pięćdziesiąt cztery utwory, była udostępniana przez poetę w licznych wyborach i dziełach zebranych w innym układzie, w ilości czterdziestu czterech tekstów. Tytuł Zawsze od początku pokazuje głównie metodę pracy Różewicza: wieczne dokonywanie zmian redakcyjnych, nieustające działania na dawnych tekstach, układanie na nowo powstałych niegdyś całości. Ale tytuł ten pokazuje równie dobrze metodę pracy przyjętą przez Drzewuckiego: niedziałanie na dzisiejszej zasadzie „kopiuj/wklej z Internetu”, lecz żmudne i wielokrotne badanie źródeł, pierwodruków, tekstów oryginalnych… z pierwszej ręki. Tego wymaga uczciwość i rzetelność badacza, często za takie eksploracje bogato nagrodzonego czytelniczymi odkryciami.
Tu także, w tym właśnie eseju Drzewucki wspomina swoją niedawną książkę – przyznajmy: jedną z najlepszych, formalnie najciekawszych w jego dorobku, spokrewniającą harmonijnie zamiar krytyka literackiego i „gest” poety, obserwatora, fana (i fotografika przedniej klasy), znajomego i w końcu nie narzucającego się młodszego przyjaciela autora Kartoteki – książkę Lekcje u Różewicza. Teksty krytycznoliterackie i osobiste (2018).
W tekście o Herbercie Drzewucki pochyla się nad opracowanymi przez Ryszarda Krynickiego obszernymi Utworami rozproszonymi autora Napisu. Twierdzi, że – porównując ułożone chronologicznie wiersze pominięte przez poetę w kolejnych książkach – w większości nie są to utwory arcydzielne, czyli że decyzje Herberta były przeważnie słuszne. „Upomina się” jednak o sporo tych wierszy, które bez wstydu dałoby się wkomponować w poszczególne tomy. Mówi też o temperamencie politycznym i polemicznym Herberta. I o tym, że i te utwory należy i warto poznać, jeśli się chce rozumieć „całego” Herberta.
Ogłoszony w Wydawnictwie a5 w 1992 roku (wznowienie w roku 1997) tom wierszy Kornela Filipowicza Powiedz to słowo był dla czytelników tego prozaika, a nawet części przyjaciół sporym zaskoczeniem, rewelacją, sensacyjnym odkryciem. Także dla Janusza Drzewuckiego, który celnie zauważa, że ten nagły, mocny poetycki głos jest reakcją pisarza na mroki i cienie czasu stanu wojennego w Polsce. Krytyk zwraca uwagę na prostotę tych wierszy (mówienie wprost – porównywalne z dykcją Nowej Fali), na moralistyczny aspekt tych wyznań, rozpoznań, wskazówek. Opisuje też udatnie kontekst – uczestnictwo Filipowicza w opozycyjnej kontrkulturze, ważne świadectwo pisarza niezłomnego, prawego racjonalisty.
Liczący sześćdziesiąt pięć stron w książce szkic poświęcony Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi to właściwie osobna monografia, pomysłowo napisana i skomponowana, zwięzła, ogromnie treściwa i bogata. Duża część tego eseju to „hasła słownikowe” – wzorowane na encyklopedycznych książkach Rymkiewicza – najistotniejsze dla świata przedstawionego i pojęciowego naszego neoklasycysty. Od „Animula” (topos „duszyczki” wywiedziony z wiersza cesarza Hadriana, od T.S. Eliota, z polskiej pieśni średniowiecznej) po „Zmarłych”. Po drodze hasła takie jak m.in.: Baka, Bóg, Drozd, Filozofowie, Fredro (studium Rymkiewicza Aleksander Fredro jest w złym humorze z 1977 roku to bodaj początek podobnych formalnie studiów historycznoliterackich poety z Milanówka), Iwaszkiewicz, Klasycyzm, Kompozytorzy, Koty, Malarze, Mandelsztam, Mickiewicz, Naborowski, Ogród, Różewicz i inni.
Przytoczmy świetną próbę zestawienia poetów „niepodobnych” – ta „paradoksalna” metoda analizy zaprezentowana przez Drzewuckiego pokazuje skalę jego talentu krytycznego, kiedy w niepodobieństwie chce znaleźć podobieństwa:
Różewicz nie napisał jednak wiersza Do Jarosława Kaczyńskiego, napisał zaś wiele innych wiekopomnych wierszy świadczących, bez jakiegokolwiek, nawet stylizacyjnego zadęcia, o wybitnej społecznej wrażliwości poety.
Dalej Drzewucki omawia skrupulatnie najnowsze tomy liryki Rymkiewicza, uznając go ostatecznie za „najwybitniejszego żyjącego i tworzącego dzisiaj w Polsce poetę”.
Równie interesujące, choć w zupełnie inny sposób (tu zmiana dykcji na bardziej kameralną), wydają się dwa teksty o poetach zmarłych dość niedawno, a nie dość i za życia docenianych i dostrzeżonych. Pierwszy to samotnik z Bydgoszczy, podpisujący się czasem, pod koniec życia, jako „stary człowiek przed Poematem”, kojarzący się bardziej dociekliwym czytelnikom poezji trochę z Hölderlinem, a trochę z Celanem. Hoffman wypracował sobie od debiutu w latach pięćdziesiątych
Drugim poetą godnym przypomnienia, i w odmienny sposób „pracującym w języku” był Marian Grześczak, przez dwie dekady redakcyjny starszy kolega Drzewuckiego w „Twórczości”. Tekst Drzewuckiego to esej wspomnieniowy, szkic pełen czułości, podziwu i przyjaźni dla Grześczaka, który był nie tylko pięknym człowiekiem, ale i tłumaczem niezwykle czułym na poetyckie słowo innych. Drzewucki pisze o podróżach z Grześczakiem (choćby na Węgry) i o kilkakrotnych peregrynacjach autora Wersetów jerozolimskich do Ziemi Świętej, o jego zamyśleniach na temat tej Ziemi jako pejzażu i tekstu pełnego najgłębszych sensów. Przypominam sobie, że i ja poznałem Mariana w podróży – w czasie stypendium praskiego w 1980 roku, właśnie wtedy opublikowano jego tom wierszy po czesku: Člověk zvadá břemena (Człowiek dźwiga ciężary).
Część ostatnią otwierają szkice o poezji Juliana Kornhausera i Leszka Szarugi, o wyborach z pokaźnego dorobku lirycznego obu tych reprezentantów pokolenia Nowej Fali. Drzewucki przypomina czasy rodzenia się tej formacji i kształtowania się jej programu. Analizie języka generacji polskiej kontrkultury poświęca taką oto m.in. konstatację w tekście o Szarudze: „[…] na swój sposób ciągle jest poetą nowofalowym; […] Fascynuje go język, którym się posługuje, w którym pisze wiersze, zaś niepokoi to, co z tym językiem w sferze publicznej nieustannie się dzieje. Ten sam język jest językiem poezji, ale także językiem polityki, dziennikarstwa, propagandy, reklamy, a na dodatek także językiem naszych prywatnych rozmów i intymnych wyznań”.
Tekst o Jerzym Kronholdzie, tym najbardziej dziś aktywnym obok Adama Zagajewskiego poecie dawnej grupy Teraz, zaczyna się od stwierdzenia, że siłą liryki cieszyńskiego poety jest konkret. Tak jest rzeczywiście – setki nazw, miejsc, miejscowości, gór, roślin, dzieł artystycznych. Świat tu przedstawiony jawi się jako bogata przestrzeń (z okien jego domu widać Czantorię), jako czasoprzestrzeń, jako świat pogranicza (polsko-czeskiego) z jego skłonnością do spokrewniania „wysokiego” z „niskim”, jako świat społecznej przestrzeni, na którego Zło, małość, podłość, szemrany patriotyzm należy po obywatelsku dobitnie i jednoznacznie reagować. Drzewucki opisuje te różne światy poetyckie Kronholda, koncentrując się na wydanych w ostatnich latach kilku znakomitych tomach, czytanych, świetnie ocenianych i nagradzanych – o Skoku w dal (2016), Stancach (2017), Pali się moja panienko (2019), którego tytułowy utwór poeta poświęca nonkonformistycznej „fryzjerce od protestu”, Gabrieli Lazarek. Oczywiście Drzewucki nie pomija innych i dawnych tomów oraz innych tematów eksplorowanych przez autora Samopalenia (1972).
Dwa finałowe szkice traktują o najstarszych metrykalnie poetach przypisanych Nowej Fali – warszawianinie Krzysztofie Karasku, autorze brawurowego traktatu o poezji Baron Romero. Wstęp do przyszłej poezji (2018) i wyboru, setniku wierszy: Przyszedł człowiek żeby chłostać morze (2017). Drzewucki poddaje interesującej analizie to, co Karasek zapisał w następujący sposób w swoim poemacie:
To ów balans pomiędzy brzmieniem a znaczeniem.
Drugi szkic poświęca krytyk niedawno zmarłemu Leszkowi Aleksandrowi Moczulskiemu, zaczyna swe analizy od tomów ostatnich, wyraźnie od pewnego czasu poświęconych metafizyce, wierze, etyce, eschatologii. To Nuty od Franciszka oraz Kartki na wodzie, ale oczywiście stara się i tego poetę „czytać od początku”, od czasu debiutu znacznie wcześniejszego od pojawienia się Nowej Fali, bo w zbiorowym tomie Próba porównania z 1962 roku, ale oczywiście nie zapomina o wierszach nowofalowych, o udziale Moczulskiego w całym tym pięknym i prężnym ruchu artystycznym związanym z Nową Falą, Teatrem STU, ale też z pisaniem piosenek poetyckich dla Skaldów, Marka Grechuty czy Grzegorza Turnaua. Jawi się tu ten poeta krakowski rodem z Suwalszczyzny jako miłośnik prostoty, nawiązujący do pięknej tradycji „kantyczki”, wiodącej od Kochanowskiego do Franciszka Karpińskiego i księdza Jana Twardowskiego.
Na samym końcu czytelnik znajdzie szkic o Janie Polkowskim, poecie zarówno metafizycznym, jak i politycznym: „Jestem, kim jestem, jestem tutaj – zdaje się mówić poeta, tutaj, czyli w Polsce, inaczej mówiąc – w ojczyźnie”. Nic dodać, nic ująć.
Książkę wieńczy rodzaj posłowia autorskiego, rozszerzonej noty biobibliograficznej, bo przypomina w niej Janusz Drzewucki inne swoje prace, zatrudnienia, książki, zainteresowania badawcze. Formułuje jasne credo krytyka literackiego:
Dalej autor Muzyki sfer wymienia cztery książki krytycznoliterackie, które wywarły na nim największe wrażenie, do których zdarza mu się powracać. Są to prace: Jerzego Kwiatkowskiego, Kazimierza Wyki, Juliana Kornhausera i Tadeusza Nyczka.
Śmiem twierdzić, że Muzykę sfer nazwać możemy twórczą kontynuacją dzieła zmarłego w 1975 roku profesora Wyki. Książkę tegorocznego laureata nagrody im. Kazimierza Wyki możemy uznać za kontynuację Rzeczy wyobraźni, bo też pisana była według kodeksu, którego zasady (prawidła rzetelnego myślenia o aktywności krytycznoliterackiej) ustalił – ustawił wysoko – dla siebie i dla nieznanych jeszcze następców Kazimierz Wyka.