− Panie, wiesz, że choć nad wszystko kocham zło, zawsze pomnażam dobro. Jeśli mi pozwolisz zmieszać mowę śmiertelnych, obiecuję, świątynie szybko napełnią się aż po brzegi. Znam zasady mojej mrocznej pracy. Zatem, aby móc znów stanąć przed Tobą, posłużę się fortelem. Wejdę w glinianą skorupę skazaną na chorobę duszy. Dzięki temu bezkarnie zabluźnię i zakpię z rzeczy najświętszych. Może nawet nazwę się antychrystem? Podobnie jak Ciebie mierzi mnie zanik silnej pobożności i ognistej niewiary. Gdziekolwiek się obejrzysz, pełznie mrowie leniwców. Okropność! – Gdy tylko usta to wykrzyknęły, nastąpiły inne wydarzenia, lecz te pozostawiły po sobie tylko wyrwę między zamknięciem powiek a sturlaniem się z leża. Ciało już chciało wrócić do legowiska, lecz oto słońce omiotło wejście do samotni i przyzywało życie do siebie. Pustelnik pobiegł więc do niego, a że miał już nowe, bezimienne serce, przepełnił się dziwnym duchem i rzekł:
− Światłości ty olbrzymia! Czym byłoby twe szczęście, gdybyś nie miała tych, komu jaśniejesz? Dziesięć lat wchodziłaś tu do mej jaskini; znużyłabyś się jaśnieniem swoim i drogą swą beze mnie, bez moich zwierząt stadnych i dzikich. Lecz my oczekiwaliśmy ciebie każdego ranka i biorąc nadmiar światła twego, błogosławiliśmy cię za to. Byłbym już umęczony mądrością jak pszczoła, co za wiele miodu zebrała, i bez reszty pożądałbym rąk, które by ją przejęły, gdyby nie dzisiejsza noc upiorna. Ona to imię mi zabrała, rozbijając bukłaki trunku minionych dni. Zesławszy marę, zmysł opętała myślami, które jak wszystkie inne przychodzą i odchodzą niepytane o me zdanie. Nie mogę więc dłużej stać tu przed tobą, bo mnie zalewasz niczym cudze słońce i tonę. Aby się ratować, w głębię zejść muszę i poznać to, co oświetlasz, gdy poza morze zstępujesz i w podziemne światy zaglądasz, i nieodmiennie udzielasz jasności – światłości ty przeolbrzymia!
Oto muszę, jako ty, zejść, wedle ludzkiego nazwania, to znaczy wnieść się tam, gdzie nowe imię wykuć sobie mogę w tworzywie pożądanym przez mą wolę. Pobłogosławże ty mnie, wejrzenie spokojne, co nawet na nadmiar szczęścia bez zawiści patrzeć możesz! Błogosław me przepełnienie lub niedopełnienie i pozwól, bym poznał się, gdy odblask twej świetności wszędzie rozleję i zniosę nawet tam, gdzie zajrzeć jednak nie zdołasz. Spójrz! Kipiący kielich chce być znów całym i zyskać człowiecze imię. Mężem bowiem się stałem i zaprzestawszy zwracania się do serca swego jak infantylne dziecię, pozwalam uszom bijącej krwi szukać muzyki świata.
Tak poczęło się wejście anonima.
− Chyba nie jest mi obcy ten wędrowiec; przed laty przechodził on tędy. Lecz pewności nie mam. Imię zgubiłem w przepastnej pamięci, gdyż przeobraża się ono wiecznie i totalnie. Raz niosło krzyż na plecach, innym razem w górę wznosiło popioły, jeszcze innym razem okładało się półksiężycem albo sierpem i młotem… Ale dziś idzie w doliny, ciągnie go coś zgoła innego niż wtedy, gdy owładnięty pstrokatą koleiną wyrażeń, przemierzał drogę w tę czy tamtą stronę. O tak, poznaję nieznane! Czyste jest jego oko, a wokół ust jego nie czai się wstręt. Czyż nie stąpa on jako tancerz? Skaczesz po kamieniach i śmiechem rozbijasz skały. Czegóż ty chcesz pośród glinianych dzbanów, woskowych figur i innych ułomków? Żyłeś w samotności niczym w morzu i morze niosło ciebie. Biada, chcesz teraz na ląd wstąpić? Biada, chcesz znowu o własnych siłach wlec swe ciało?
Anonim odparł:
− Rojeniem twoje obroty i tłumaczenia dziejów. Nigdy mnie jeszcze nie widziałeś, bom pod żadnym pozorem nie składał ciała jak synkretyk. A jeśli idzie o me imię, dopiero idę je sobie stworzyć. Do tego trzeba przecież na nowo umiłować całą otwartość horyzontu człowieka.
− Czemuż – rzekł starzec – usunąłem się i ja niegdyś w lasy i w głusz samotną? Czyż nie dlatego, że w ludziach na próżno swe imię wyryć pragnąłem? Teraz miłuję swoją kołowatą wieczność, chwilę intensywną, w której wciąż wraz z nią wszystko nawraca. Ludzi już nie kocham. Człowiek jest rzeczą zbyt niedoskonałą. Miłość ku zwykłym zjadaczom chleba zabiłaby mnie.
Anonim odparł:
− Cóż ja o miłości mówię? Niosę ludziom dar.
− Nie dawaj im nic – rzekł rzekomy święty. – Raczej ujmij im nieco i dźwigaj z nimi społem. Tem najbardziej im wygodzisz: obyś sobie jeno tem dogodził! A jeśli chcesz ich koniecznie obdarzać, nie dawaj więcej nad jałmużnę i każ im jeszcze przy tym żebrać o nią!
− Nie – kpiarsko odparł bezimienny. – Zbyt bogatym w wiedzę o ich nowych obyczajach. Motłoch zaczął żebrać głównie o dostęp do wina lub innej wody ognistej.
Niby-święty zaśmiał się i wyrzekł te słowa:
− Bacz więc, aby przyjęto twe skarby! Nieufni są oni względem samotników i nie wierzą, abyśmy przychodzili, by obdarzać. Kroki nasze dźwięczą im zbyt samotnie po pustych ulicach. A gdy po nocy w swoich łożach, na długo przed wschodem słońca czyjeś kroki zasłyszą, pytają wówczas: dokąd zmierza ten złodziej i przyszły tyran w jednej osobie? Nie chodź do ludzi, pozostań w lesie! Udaj się raczej do zwierząt! Czemu nie chcesz być jako ja – wężem pośród węży, orłem pośród orłów?
− I cóż robisz w lesie chimero? − zapytał bezimienny.
Rzekomy święty odparł:
− Pieśni składam i śpiewam je, a gdy pieśni składam, śmieję się i płaczę, i pomrukuję z cicha: tak wypijam boleści rozkosz bez dna, bez dna. Śpiewem, płaczem, śmiechem i pomrukiem chwalę samego siebie i afirmuję całe życie, moją panią i boginię. Lecz cóż to niesiesz ty nam w darze?
Gdy anonim te słowa usłyszał, ukłonił się rozmówcy i rzekł:
− Czymże was mógłbym obdarzyć? Pozwólcie mi jednak odejść czym prędzej, abym wam czego nie odebrał! – I tak oto rozstali się ze sobą starzec i mąż, śmiejąc się jak dwa podrostki.
Gdy wędrowiec sam pozostał, z chmury nabrzmiałych emocji strzeliła myśl: Czyżby to było możliwe! Wszak ten łże-eremita i czerw nie swoich drzew nic jeszcze nie wie o tym, co się w szerokim świecie wydarzyło. Nie słyszy ciszy po zamilknięciu dzwonu. Powinien mieć co najmniej przedśmiertne drgawki.