Powiedzmy sobie w dużym skrócie: Pessoa urodził się dawno temu, w innym świecie niż my znamy i prowadził życie – nazwijmy to eufemistycznie – odludka. Żył i umarł, nikogo to nie obeszło. Tuż przed śmiercią ktoś „z obecnych członków rodziny miał powiedzieć z pogardą, patrząc na umierającego: «Do niczego się nie nadaje». To prawda: według kryteriów jego rodziny i środowiska, w którym żył, był człowiekiem przegranym”2. Nigdy nie dbał o życie, chociaż było tak, jakby o nie dbał, chciałoby się powiedzieć. Ślady, które zostawił po swojej egzystencji, zostały rozproszone przez wiatr i historię. Pozostały po nim jedynie książki, których jednak nie podpisywał swoim nazwiskiem, lecz zmyślonymi przez siebie heteronimami. Alberto Caeiro, Ricardo Reis, Álvaro de Campos, Bernardo Soares to tylko kilka z nich. Posiadali oni własną historię, na którą składa się życie, twórczość i przyzwyczajenia. Wszyscy oni pisali w innych stylach i na pierwszy rzut oka niewiele ich łączyło, poza tym, że istnieli w głowie jednego człowieka, którego ówcześni uważali – językiem młodzieży – za przegrywa. Żaden z mieszkańców Lizbony na przełomie
Álvaro de Campos pisał o sobie: „Jestem Portugalczykiem takiego to typu, / Co po odkryciu Indii pracę utracili”. Pessoa po odkryciu życia zrezygnował (jeśli tak możemy powiedzieć) z niego. Podłożył bombę własnemu przeznaczeniu. Przypominał ojców pustyni, którzy nie byli poza Kościołem, lecz omijali go w odpowiedniej odległości, uciekając w przestrzeń i zamknięcie. Pessoa również chciał poznać życie na własnych warunkach3. Wszystko bowiem, co ważne, dzieje się gdzieś dalej, gdzieś indziej, rozumiał to podskórnie. Nie między ludźmi, ale w ciemności, na pustyni, w miejscach niedostrzeganych przez innych, wydarza się tajemnica, którą indywidualnie trzeba zobaczyć, ale niekoniecznie myśleć o niej; inni jej nam nie wytłumaczą. Abba Zenon kiedyś powiedział: „«Nie mieszkaj w sławnym miejscu, ani nie zostawaj uczniem sławnego człowieka. Nie kładź żadnych fundamentów, gdy budujesz sobie celę»”4. Pessoa żył jakby według tych słów. Mieszkał w Lizbonie, ale równie dobrze mogłyby to być dla niego tropiki, Nowy Jork czy Rzeszów. W rzeczywistości bowiem wędrował on po „swoich” ulicach, według „własnego” planu, będąc poza rzeczywistością. Bardziej realni, jeśli to słowo ma jakieś znaczenie, byli dla niego właśnie twórcy, których wymyślił w swojej głowie, jak chociażby Alberto Caeiro. To on pisał: „Jestem strażnikiem trzody. / Ta trzoda to moje myśli, // […] Czuję całe ciało wyciągnięte w rzeczywistości, / Znam prawdę i jestem szczęśliwy”. Był inny, „Ale na czym ta moja inność polega, nikt mi nigdy nie powie”.
Cela Pessoi nie miała fundamentów, jego samotność była całkowita. Należał do tych twórców, którzy życie pozostawiali innym. Jak Kafka, portugalski poeta był urzędnikiem, o którym życzliwi powiedzieliby, że jest oryginałem, a pozostali, iż jest dziwakiem. Bez rodziny, przyjaciół i widocznego celu egzystował po swojemu. Portugalczyk, kiedy ludzie go otaczający prowadzili życie pełne marzeń, celów i rozczarowań, chciał czegoś więcej/mniej. „Jeśli spojrzeć na nasze życie bez zwyczajowych podpórek intelektualnych i środków uśmierzających, to zobaczyć możemy widowisko dość płaskie w swojej banalności. Wówczas dopiero codzienność ma szansę odsłonić się nam jako potężna atrapa rzeczywistego świata. […] Wydaje nam się, że żyjemy świadomie, podczas gdy tak naprawdę śnimy”5. Dlatego Pessoa, za pomocą Caeira, pisał: „Tak, nawet do mnie, który żyję samym tylko życiem, / Docierają niepostrzeżenie te kłamstwa ludzi”. Żył w odosobnieniu od innych, próbował przeżyć życie po swojemu. Uważnie się z niego wycofywał, aby móc tylko przed sobą odkryć, kim jest w czystym trwaniu. Nikomu tej wiedzy nie mógł przekazać: po pierwsze dlatego, że jest to niemożliwe, a po drugie dlatego, że żył na uboczu. Ze wszystkim samotników w Portugalii był najsamotniejszy.
[…]
[ciąg dalszy można przeczytać w numerze]