„– Bracie Anzelmie – pytano pewnego światłego dominikanina, podczas wielkiej dysputy, toczącej się w Salamance – dlaczego ani razu nie zabrałeś głosu. Nie słyszysz, że spór wystrzelił w górę jak płomienie olbrzymiego pożaru i niby rozżarzone polana oddzielają nas teraz od siebie głębokie różnice zdań. W ten sposób końcowa konkluzja zdaje się oddalać coraz bardziej. Zatem trapi nas obawa, że zanim dzień nachyli się ku zachodowi, każdy będzie musiał pozostać przy swoim zdaniu. Czyżbyś w sprawach boskich nie miał dziś nic ważnego do powiedzenia?
– Czcigodni ojcowie! – odpowiedział dominikanin. – Soli Deo honor et gloria! Być może zajęci wymianą argumentów, nie zauważyliście, że przez cały czas oddaję Stwórcy hołd wytrwałym milczeniem? Moja cisza pozostaje tak samo żarliwa, jak wasze słowa. Z tego powodu swój udział w dzisiejszych obradach nazywam sylogizmem ciszy. I niech tak pozostanie”.
Wspomniany brat Anzelm znany był z tego, że słowo Bóg w łacińskich listach do przyjaciół, pisał zawsze po grecku, a więc Theos, i słowo to było skreślone w alfabecie greckim. Cechowała go wielka pasja w tropieniu tajemnic i umiłowanie życia. Nazywany przez przyjaciół filozofem paradoksu, był w sposób szczególny przywiązany, co zawsze podkreślał, do metafizycznej perspektywy rzeczywistości.
Najczęściej cytowano dzieło Summa theologiae świętego Tomasza z Akwinu. Powstałe w latach 1268–1273 składało się z trzech części. Ostatniej autor nie zdążył ukończyć przed śmiercią. Uczynili to dopiero jego uczniowie. Drugim, równie chętnie przywoływanym autorem był biskup z Hippony, czyli św. Augustyn, którego pisma znano na wyrywki i nawet długie fragmenty przytaczano z pamięci, co zawsze budziło zdumienie i prawdziwy podziw postronnych słuchaczy.
Podczas jednej z takich dysput ustalono ponad wszelką wątpliwość, że ostatnie ukrzyżowanie, jako okrutny sposób wykonania kary głównej, odbyło się w Imperium Romanum w roku 337.
Dyskutanci w ferworze kłótni mogli dopuścić się herezji albo nieostrożnie zbliżali się do niej, podczas gdy teolog milczący zdaje się, że zawsze znajdował się po stronie Boga, czyli jedynej, słusznej i prawdziwej.
Poza tym to ostentacyjne milczenie mogło przywoływać do porządku pozostałych i studzić nazbyt rozgorączkowane głowy. Przy okazji takie zachowanie dawało również do zrozumienia, że wśród obecnych znajduje się osoba, która, być może, myśli głębiej i skrywa zupełnie odmienne argumenty. Nie nadeszła jednak pora, aby je publicznie ujawnić. Jeszcze nie. Gdyż myśli niby winne grona powinny dojrzewać bez pośpiechu, a na to trzeba czasu. Lecz prędzej czy później to nastąpi.
Do szczegółowych sprawozdań z wielkich dysput teologicznych, jakie w średniowiecznej Europie odbywały się w wielu miastach, dołączano również pełne dane osobowe uczestników. Na tych swoistych listach obecności znajduje się zwykle jedno nazwisko kogoś, kto w trakcie dyskusji ani razu nie zabrał głosu. Czy był to czysty przypadek? A może z góry przydzielono mu rolę tego, który przez cały czas ma za zadanie zachować milczenie? Nigdzie nie znalazłem na ten temat choćby najmniejszej wzmianki.
Obok jednego nazwiska teologa biorącego udział w dyspucie na temat Trójcy Świętej w Bolonii znajduje się charakterystyczny dopisek w nawiasie: „zabrał milczenie”, a więc byli tacy, co zabierali głos i jeden, który zabrał milczenie. Kto wyznaczał do publicznego odegrania takiej właśnie roli? Może prowadzący obrady? W każdej chwili miał przecież prawo przerwać dysputę, odroczyć ją, a nawet zakończyć, bez podawania zebranym przyczyny.
Być może milczącego teologa wyłaniano w trakcie losowania poprzedzającego dzień dysputy. Domysły w tej sprawie można snuć bez końca. Nasuwa się jednak pewna analogia. Procedury kościelne dobrze znały instytucję advocatus diaboli, który miał za zadanie szukania dziury w całym, poprzez dociekliwe pytania na „nie”. Czyżby milczący teolog był jego odpowiednikiem we wszelkiego rodzaju dyskusjach? Ze wszystkich stron napiera na nas cały gąszcz pytań. Jaki traktat układał w myślach tym swoim milczeniem? Zazwyczaj dokładny spis uczestników dysputy kładziono w katedrze na ołtarzu, po stronie lekcji. Dyskutowano także o grzechach, które sprowadzają na człowieka stłumione zmysły. Wojnę z występkiem prowadzono z dużą energią. Na przykład, aby uniknąć pokus cielesnych, zakładano młodzieży gorsety antymasturbacyjne. W użyciu było również specjalne etui na penisa.
Epoka, o czym nie zawadzi pamiętać, była również wyjątkowo sadystyczna, zwłaszcza w procedurach wymierzania sprawiedliwości. Wyroki były okrutne i mściwe, przy czym bez umiaru szafowano karą śmierci, traktując ją po trosze jak środek higieniczny. Przyznanie się do zarzuconego czynu ówcześni sędziowie uznawali za najważniejszy dowód. Zeznania wymuszano torturami. Same ich opisy potrafią mrozić krew w żyłach jeszcze po tylu latach. Najskuteczniejszym sposobem była groźba kastracji. Jeśli wierzyć kronikarzom, wystarczyło, że w obecności oskarżonego czyniono drobiazgowe przygotowania, aby ten zabieg wykonać. Samo ostrzenie trzech niewielkich noży trwało godzinę i rozmyślnie przedłużano je w nieskończoność. Wszystko po to, aby skłonić podejrzanego do mówienia. I podobno nie było wtedy silnych. Przy całej rozbudowanej duchowości Średniowiecze miało więc również swoje za uszami.
Niewykluczone, że właśnie tajemnicza postać milczącego teologa przyczyniła się z czasem do powstania dość rozpowszechnionego niegdyś powiedzenia: „Gdybyś milczał, byłbyś filozofem”. Twierdzenie krótkie i jednoznaczne. Może rzeczywiście czasem warto wyłączyć się na chwilę. Kto to może wiedzieć na pewno? Cały czas obracamy się przecież w kręgu niesprawdzonych tez, przypuszczeń i domysłów, nie mając żadnej pewności, jak było naprawdę? Czyżby milczenie podczas dysput mogło być uznane za mało istotny drobiazg, którym zajmować się nie warto?
Ciekawe, co mogliby powiedzieć o naszych czasach dawni teologowie, przesypiający kolejne epoki w podziemiach gotyckich katedr? Czy ogłosiliby świętą wojnę z budowanym właśnie latyfundium szatana? Jedno mogło ich zasmucić, że siłom nieczystym udało się zasiać w umysłach ziarno wątpliwości.
Znawca twórczości Szekspira, Jan Kott, różnicę pomiędzy starożytnością a czasem obecnym postrzegał w sposób następujący: „Tragedia antyczna polegała na utracie życia, tragedia współczesna polega na utracie celu istnienia”. Ta rozbieżność przypomina przepaść.
Witajcie w królestwie kunktatorstwa. Jakże daleko odeszliśmy od dawnych dysput! Czyżby współczesna teologia przestraszyła się jednoznaczności? Obecnie prawda stała się przedmiotem gry i dlatego wciąż podlega obróbce poprzez negocjacje. Jawi się więc jako element strategii. Wyraziste postawy dość często posądzane są o pielęgnowanie umysłowego skostnienia. A przecież każdy chce być nowoczesny i postępowy.
Ten wymóg działa po trosze jak przymus lub szantaż, czemu towarzyszy strach przed zdecydowanym opowiedzeniem się po którejś ze stron. W tej sytuacji jedynym rozsądnym wyjściem zdaje się umiejętne lawirowanie pomiędzy „tak” i „nie”. Najlepiej jednak niczego nie rozstrzygać do końca. Niech to za nas uczyni kto inny. To sprawdzona taktyka: przesunąć ryzyko na kogoś drugiego. Dlatego na podstawowe pytanie, zadane czasom dzisiejszym, „czy Bóg istnieje?”, większość teologów dwudziestego pierwszego wieku najpierw wpada w popłoch, a dopiero potem udziela wymijającej odpowiedzi, charakterystycznej dla logiki uników i intelektualnego krętactwa: „Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam”.