Lecz tu jej stawiające pytania myśli cofają się, nie odpowiadają, jest śmiertelnie znużona, zasypia. Gdy się po jakimś czasie budzi, bo sen tym razem pryska, jak gdyby odskakując od niej, to mężczyzna, który coś przedtem robił w izbie, w której ona śpi, zdejmuje właśnie jakiś przedmiot z haka wbitego w belkę i wychodzi, gdy tymczasem z kuchni wyłania się kobieta, stawia na taborecie obok jej łóżka skrojony w grube pajdy chleb, kawałek białego sera, kubek parującego mleka, poprawia Katarzynie leżące na jej nogach koce, wynosi niezjedzone wieczorem resztki i miskę ustawioną na żelaznym postumencie w kącie napełnia świeżą wodą do mycia. Woda jest ciepła, bo paruje.
Spod zmrużonych powiek Katarzyna widzi cień kobiety przesuwający się po izbie to w jedną, to w drugą stronę, jak jakiejś nieodgadnionego pochodzenia zjawy, przystający nad łóżkiem, to znów oddalający się w kierunku drzwi lub okna, lecz ów cień nie odzywa się, zresztą może nawet się odzywa raz czy dwa razy w dużych odstępach czasu, głos kobiety bowiem nie brzmi, jakby mówiła do siebie samej, ale tak, jak gdyby ten głos prowadził z nią, Katarzyną, rozmowę, nie musi być jednak to rozmowa ważna, skoro jej pamięć nie usiłuje z tej rozmowy cokolwiek na dłużej zachować.
Przytrzymując pod szyją kurczowo jeden z koców, broni się przed przygniatającym ją wilgotnym uściskiem zimna, które przez noc stężało jeszcze. Leży bez ruchu na wznak, czeka aż kobieta sobie pójdzie, i w końcu jest sama. Gdy po jakimś czasie otwiera oczy szerzej, zaskakuje ją nie tylko cisza chaty, jeszcze wczoraj pełna nieodgadnionych dźwięków, przed chwilą zaś kroków, krzątaniny i ludzkich głosów, ale i to, że pozostawione przez kobietę na taborecie mleko okożuszyło się po wierzchu i dawno wystygło. Nasłuchując z budzącą się czujną uwagą, słyszy tak samo jak wczoraj, przedwczoraj i jeszcze przedtem deszcz. Jakby zamknięta w muszli znalazła się na dnie monotonnie przelewającego się nad nią i wokoło niej morza, które nigdy nie ustanie, nie uspokoi się, jej zaś już nic z jego odmętów na powierzchnię nie wyniesie, i zastanawia się, czy tak będzie zawsze. Wciąż leży w złudzeniu szybkości, z jaką poruszała się długo w snach w poszukiwaniu własnej obecności po opuszczonych za sobą w niepamięci miejscach i w czasie, lecz z tym kimś, z tą kobietą, którą tam spotykała, nie potrafi się zidentyfikować, nawet nie znajduje teraz żadnej więzi. Aż wreszcie z niejakim wysiłkiem uświadamia sobie, że jej wędrówki należały do zupełnie innych zapaści i snów, a że ostatnia noc była wolna od zwidzeń, majaków i pokawałkowanych wspomnień.
Potem wstaje, szybko się myje i wydaje jej się, że w ten sposób pozbywa się senności. Jeszcze potem narzuca na ramiona ściągnięty z łóżka jeden z koców, zabiera z taboretu jedzenie, idzie do pomieszczenia obok, które (poza tym, że do szczytowej ściany przylega tu żelazny piec) niewiele różni się od izby, w której leżała; pomieszczenia też pełnego tkwiących po kątach gospodarskich gratów, tylko że stojące tu także meble: kredens, stół, krzesła, są meblami prawdziwymi, z dobrego, solidnego drewna; odkłada jedzenie na brzeg pieca, siada na krześle w jego pobliżu i usiłuje pozbyć się paraliżującego ją zimna. Mija długa chwila, zanim wreszcie pojmuje, że piec jest również dawno zimny, jak teraz zimne jest mleko pozostawione jej z rana na taborecie przez kobietę i że chyba musiało upłynąć wiele godzin, może pół dnia, może nawet więcej, od kiedy gospodarze opuścili chatę, ona zaś po ich wyjściu widać znowu spała. I to twardo.
Myśl o śnie sprawia, że czuje natychmiast zniewalającą ją na nowo falę senności, a nawet, jakby sen zdołał ją sobie na krótko zagarnąć (wciąż chyba widząc wszystko z otoczenia dość dobrze, tyle że w nieostrych konturach), jak gdyby z otwartymi oczami zasnęła na jakiś czas skurczona we dwoje na krześle obok wystygłego pieca, przytrzymując zaciśniętymi dłońmi okrywający ją od pleców po uda koc. Wyrywa się jednak z tego stanu mocnym szarpnięciem do tyłu, uderzając głową o drewniane oparcie i przeszywający ją ból przywraca jej trzeźwość. Dopiero kiedy dotyka głowy przez bandaże dłońmi i przytrzymuje ją w nich przez dobrą chwilę, ból powoli zanika. Myśli: „To nic, to nic, to naprawdę nic. Dostałam kulą. Chyba po wierzchu. Już prawie nie boli. W każdym razie nie za bardzo. Już jestem w porządku”. Później myśli, że ten ból jest w niej gdzieś głębiej, może zresztą wcale nie w głowie. A jeszcze później, że może w niej całej. Że może w ogóle nie ma on żadnego związku z tamtym bólem od rany zadanej kulą. Ale w pewnej chwili poszukujące źródeł tego bólu myśli urywają się, jak gdyby ucięte w pół zdania nagłym przerażeniem i giną. Już nie chce wiedzieć o sobie nic więcej. Po jakimś czasie zupełnie inne formują się w inne zdania: „Trzeba stąd iść. Trzeba wracać do domu… Jeżeli jeszcze jest gdzieś jakiś dom. Iść stąd! Wracać gdziekolwiek, gdzie tylko można by zacząć żyć od nowa…”. Ta ostatnia, właśnie tak sformułowana w głowie myśl, zdumiewa ją. „Czy jest jeszcze jakieś nowe życie?”.
[…]
[dalszy ciąg można przeczytać w numerze]