Gdybym miał wskazać najbardziej poetycko pożywną część, stawiałbym na pierwszą – Klif. To w niej znajdują się wiersze, które współtworzą przekonującą całość; teksty są nieoczywiste, mają rozmyte kontury, opisują świat ogarnięty mgłą. Mrok, noc, przenikające się nieustannie dookolna natura i jaźń podmiotu – taki klimat szkicuje Karasek. Weźmy fragment Klifu, ranka:
Gęsta mgła. Kiedy budzę się, widzę wszystko
jak na niemym filmie. Ludzie pełzną
w białych szlafrokach, brodzą
jak postacie z Hadesu, które widział Odyseusz
szukając matki. Mgła, gęsta mgła
zamglonego umysłu. Budzę się
i odnajduję to samo. Więc tamto było snem
a co widzę to jawa?
a zaraz potem obudziło się we mnie mrowisko.
A może było na odwrót,
mrowisko obudziło się wcześniej,
a zaraz potem obudziło mnie?
Wieloznaczność obrazów pomieszczonych w Klifie – dająca się oczywiście interpretować jako rozpisana na wersy relacja ze starości – w następnej części tomu ustępuje miejsca ostentacyjnej wręcz bezpośredniości. Inne przywidzenia to w dużej mierze zbiór metaliterackich wypowiedzi, w których jawna dyskursywność bierze górę nad niejednoznacznością. Ta niby-eseistyczność bywa prawdziwie zaskakująca, jeśli przyłoży się ją do obiektów rozważań Karaska – jak w przypadku Ćwiczenia z Celana, będącego hołdem złożonym genialnemu poecie oraz jego tłumaczowi Feliksowi Przybylakowi. Karaskowi ewidentnie zależy na zgrabnych formułach, za których pomocą dałoby się zdefiniować poezję: „Wiersz jest uściskiem ręki nieznanego brata, / jest wyznaniem braterstwa […]”; „Poeta przemawia z perspektywy egzystencji, / w której wypowiada się stworzenie”; „Nie widzę szczególnej różnicy między uściskiem ręki / a wierszem”.
Czuć w tym pewną odgórność, autorytatywność; te konstatacje mają posmak bez mała legislacyjny, ostateczny. Jeszcze bardziej wysuwa się to na plan pierwszy w Bagnie narracji, w którym Karasek odnosi się krytycznie do prozy jako takiej. Pisze między innymi:
teraz mamy już tylko jej pogrzeby, vide Joyce.
„Ulisses” to uczta niedojedzonych resztek,
z której od czasu do czasu wyłania się jakaś wyspa.
Wysepki narracji, migotliwe światełka
na bagnie codzienności, ognie świętego Elma.
[…]
Pozostaje poezja
ze swoją mroczną potęgą pamiętania, poezja,
smutna pani, której nie do twarzy
ze zbawianiem świata. […]
No nie wiem. Takie postawienie sprawy aż prosi się o agresywne kręcenie głową. Problemy widzę przynajmniej trzy. Po pierwsze, czy Joyce faktycznie pogrzebał prozę? Może raczej – był jednym z tych, którzy odkryli jej nieznane wcześniej możliwości, ukryty potencjał? Po drugie, spojrzenie podmiotu wydaje się tutaj ustawione w sposób następujący: oto Joyce i jemu podobni zdewastowali prozę, na zatrutej przez nich glebie już nic później nie wyrosło. Widzę w tym przekonanie, że teraz pełno naokoło „niedojedzonych resztek”, czyli literatury popękanej, pokawałkowanej, niepełnej. A przecież to właśnie narracji tradycyjnych, konwencjonalnych – stworzonych jakby bez jakiejkolwiek pamięci o osiągnięciach rewolucjonistów i wielkich eksperymentatorów – jest obecnie najwięcej. Skąd więc to przeświadczenie o prymacie narracji „umarłych”? I po trzecie wreszcie, nie widzę specjalnie powodu, dla którego poezja, właśnie kosztem prozy, miałaby być wyróżniona jako ta obdarzona „mroczną potęgą pamiętania”. Polemizuję sobie tutaj trochę, ale Karasek tak ustawił ton tych wypowiedzi, tak je zaprojektował, że z pewnością doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że wiersze takie jak Bagno narracji są lepem na sceptyczne reakcje.
Poetycka świeżość i językowy impet powracają pod koniec książki. To tam znajdziemy wiersze bardziej skoncentrowane, krótsze, narysowane szybszym wersem. Najciekawsze wydają mi się te zbudowane ze zdań, z których każde czy prawie każde ciągnie w inną stronę. Daje to efekt pewnego rozwibrowania, wzmożonej dynamiki. Jak w tekście Ugotuj mi ciemność:
przed zaśnięciem. To prawie
jak sondowanie przepaści,
w którą wpadł nierozsądny myśliwy.
Całość to coś więcej niż suma części.
Cyfry przeciw liczbom. Schodami
w dół, czy pod górę?
Ludzie przechodzą przez siebie
i się nie zauważają.
Każdy mógł żyć wcześniej
i – prawdopodobnie – mógł żyć później.
Oczywiście, Dante to wiedział. I Kafka.
To co mówi dobitnie zaświadcza o jego winie.
Dym widziany we śnie
wznosi się teraz do góry.
Jeśli ktoś chce wyciągnąć coś z twoich spodni
niech używa rąk.
Metaforyczne obrazy przyspieszają za sprawą śmiałych cięć, przeskakujemy z linijki na linijkę, nie wiemy, gdzie za moment wylądujemy; zaskoczenie jest jedną z głównych zasad działania wierszowej maszyny. Ciekawe wydaje mi się przy tym to, że gdy Karasek podkręca w swoich wierszach tempo, to nabierają one jak gdyby nowofalowego posmaku; nie chodzi mi tutaj, rzecz jasna, o problematykę, mam raczej na myśli rytmiczne zdecydowanie kojarzące się z historycznymi już przecież poetyckimi patentami.
Jest jeszcze coś. Wiersze z końca tomu mają – w porównaniu z wcześniejszymi, będącymi bezpośrednimi wypowiedziami o literaturze – dużo mniejsze stężenie, powiedzmy, odautorskiej doniosłości. Karasek nierzadko pisze z wysokości, a to potrafi trochę uwierać. Jego wierszom lepiej robią powściągnięte ego i pełna empatii oddolność.