1.
Poniedziałek, rano. Jaki cud
zdecydował o tym, że na rynku
naszego klasztornego miasteczka
mógł zaistnieć ten szurnięty mitoman,
Charles Bukowski? Zgrabnie łączący
zachwiany stan z lekką dysharmonią (lewa noga
w trampku, prawa w sandale).
Za nim łażenie po nocnych knajpach.
Długie, pełne podstępnych pauz, monologi
weteranek, którym się nie powiodło
i które przychodziły się napić, oczekując
od takich, jak on, pozorów aprobaty.
Z właściwą dla siebie aktorską zgrywą,
gwiżdżąc, sika do fontanny.
Nikt, to jasne, nie spodziewał się go
tutaj. Ani bójcie się Boga burmistrz,
ani poukładani mieszkańcy.
Punktualnie odpalają samochody,
rozstawiają stragany lub wychodzą z psami.
Niektórych zaczepia.
2.
„Tyle co but nie od pary, tyle
znaczy poezja. Pomimo piętna
realności, nieprzewidywalna.
Obecna w tym, co się błąka, lawiruje,
nie wiadomo skąd zdąża
i dokąd. Dajcie się
przekonać, po to jestem”.
I zdarli mu trampek, ściągnęli sandał,
i przymierzali między sobą.
Trwał rechot.