Ardea jest chyba jednym z najbrzydszych miasteczek położonych w okolicach Wiecznego Miasta. Kilka dekad temu upatrzył ją sobie na siedzibę jeden z najwybitniejszych włoskich rzeźbiarzy. Manzù (tak naprawdę Giacomo Manzoni) wprowadził się tutaj i zorganizował gigantyczne studio do pracy w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, niedługo potem powstało muzeum, które sam Manzù przekazał państwu w roku 1979.
Kolekcja obejmuje około dziewięćdziesięciu rzeźb – prawie wszystkie brązy, dwie duże prace hebanowe, znaczki, medale, a także zbiór trzystu trzydziestu prac graficznych – rysunków, rycin, szkiców teatralnych.
Ale Manzù to przede wszystkim „siedzący kardynałowie” – seria rzeźb nieprawdopodobnych, tajemniczych, wręcz porażających postaci, z których pierwsza powstała jeszcze w roku 1938, a szerszej publiczności została zaprezentowana rok później na rzymskim Quadriennale.
Po raz pierwszy zobaczyłem „kardynałów” na przekrojowej wielkiej wystawie w Zamku Św. Anioła w Rzymie, gdzie zgromadzono ich największą liczbę z trzystu, jakie Manzù za swojego życia wyrzeźbił. Stojące obok siebie monumentalne figury zastygłych w bezruchu, opatulonych w sarkofagopodobne sutanny dostojników katolickich, podobnych do egipskich kotów wypatrujących na horyzoncie niewiadomego, to przeżycie samo w sobie. Prawie czarne, aczkolwiek również szaro-srebrne, jednocześnie ostre i miękkie, kontrowersyjne i wyznawcze, religijne i ateistyczne – niewymowne.
Manzù, urodzony w Bergamo, komunista, artysta-samouk, który od pracy w drewnie swobodnie przeszedł do formowania brązu, uchwycił to, co w Kościele nieoczywiste – samotność, oddalenie, niepewność, niewiedzę i oddanie.
Kardynałowie według Manzù są absolutnie osobni i ponad światem. Ich twarze to kosmos, nieprzeciętny kosmos. Można je zobaczyć tylko raz, żeby zapamiętać na całe życie.
I chociaż w muzeum w Ardei prezentują się znakomicie, to wydaje się, że ich wartość wizualna wzrasta wieczorem, w sztucznym oświetleniu, takim jak na wystawie w dawnym Mauzoleum Hadriana nad Tybrem.
Manzù z efektów byłby chyba zadowolony, nawet jeżeli bardziej niż wielkomiejskie klimaty cenił sobie spokój prowincji. Jak twierdzi Giosué Auletta, autor książki Ardea e Manzù (Ardea i Manzù), artysta często podróżował po kraju, uwielbiał wypady nad morze, zatrzymywał się w starych restauracjach, gdzie w latach sześćdziesiątych wino do karafek nalewano wprost z drewnianych beczek. Pewnego dnia przystanek zrobił sobie w Ardei, która nie była jeszcze zniszczona przez kolorowe reklamy, nielegalnie stawiane wille i bloki. Zjadł dobry obiad i powiedział do żony: tutaj chciałbym mieszkać, wśród tych ludzi…
Okazało się, że w miasteczku jest teren na sprzedaż. Był to olbrzymi plac, w formie statku.
Podobno Manzù, kiedy dowiedział, że będzie mógł tu pracować, wołał: „To miejsce między słońcem, morzem i górami jest stworzone dla mnie…”.
I tworzył jeszcze wiele lat. Katolicy twierdzili, że na chwałę Pana, komuniści zaś, że na chwałę człowieka. Do dzisiaj trwają delikatne spory, czy artysta bardziej wierzył, czy zgoła nie wierzył (bardziej to drugie). Jak było, tak było. Ważniejszy jest chyba jest fakt, że Manzù równym szacunkiem darzył wszystkich. Nie miał uprzedzeń ani fobii. Rozmawiać potrafił z każdym. Tak przynajmniej mówią ci, którzy go znali.
A jego fascynacja religią zaczęła się już w roku 1931, kiedy to Giovanni Muzio (znany wówczas architekt) powierzył mu udekorowanie kaplicy Katolickiego Uniwersytetu Najświętszego Serca. Osiem lat później zaczął pracę nad płaskorzeźbami Chrystus w naszej ludzkości, które zostały mocno skrytykowane przez faszystów (w roku wystawienia, czyli w 1942), albowiem nawiązywały do okrucieństw trwającej wojny. Zaskakujący jest fakt, że Manzù, który otwarcie mówił o sobie, że jest pacyfistą, mógł w tym czasie zorganizować wystawę w centrum stolicy faszystowskiego państwa.
Ale skąd wzięła się „mięta” Manzù do religii i tradycji? Skąd wziął się pomysł na tak oryginalny melanż, który oglądany dzisiaj poraża nowoczesnością, pomysłowością, świeżością: geniuszem wręcz. Złośliwi twierdzą, że sprawa jest prosta. Manzù był kumplem niejakiego Angela Roncallego, czyli papieża Jana
I dzięki temu dostawał zlecenia kościelne, które świetnie zaczęły mu się rymować z formą, której elementy czerpał z różnych tradycji.
Nieoczywistość z komercji, sprytu i wyobraźni?
Tego nie wiem. Manzù żył w czasach, kiedy w gazetach popularnych nie plotło się jeszcze wszystkiego. Może dzisiaj z rozbrajającą szczerością opowiedziałby, że faktycznie: papież, z którym rozmawiał jak równy z równym (w bergamasco, dialekcie języka lombardzkiego), był jego wielkim mecenasem i animatorem pomysłów, że dzięki niemu zarabiał…
Nie bagatelizowałbym znajomości z Janem
Oglądając seriale Paola Sorrentino (Młody papież, Nowy papież), rozpoznajemy przecież scenograficzne detale, które reżyserowi nie spadły z nieba…