Wiem, trochę poetyzuję, ubarwiam własne przemyślenia. Robię to, by jakoś wybudzić się z zimy. Długiej, nużącej zimy. Podobnie jest z whisky – chyba potrzebuję uteatralnić swój zawód, nadać mu jakiś dramatyczny sznyt. No bo jakże by tak – prywatny detektyw bez whisky? I nawet chuj z tym, że ta, którą wlewam sobie drobnymi łykami do ust, kosztowała ze cztery dychy i smakuje paliwem… Jaka praca, taka płaca. Denny smak pobudza moje marzenia. A te, na podobieństwo skamielin, wydają się coś mówić o mojej historii, nie potrafiąc jednak zagrzać miejsca w czasie.
Szykuje się lepszy okres. Mówię o pracy. Tak więc szykuje się lepszy okres i więcej pieniędzy, i więcej godzin spędzonych wśród kwitnących kwiatów ludzkich pragnień, zapuszczonych ogrodów działkowych zakazów, tłustych oraz żyznych gleb pęczniejących od niskich pobudek…
Wspominałem już, że lubię poetyzować, prawda?
Szykuje się również więcej chwil spędzonych tutaj, w biurze. Widok z okna mieści w sobie wszystko, co stanowi esencję miasta. Widać kawałek parku, przy którym majaczy zabytkowa starówka. Nieco bliżej monotonnie szemrze mała fontanna, ulubione miejsce spotkań dzieciaków oraz mizdrzących się par. Nieraz starych. Naprawdę starych.
No i te bloki w tle. Brzydkie, toporne, na swój sposób dziobate, mające w sobie coś z twarzy dresiarza z góry przypatrującego się małym i kruchym, misternie wykonanym dziełom sztuki.
Dopijam wodę ognistą. Dochodzi ósma wieczorem, pora, kiedy pomału, zazwyczaj wskakując jeszcze na jednego drinka do pobliskiego pubu, kieruję się w stronę domu albo przynajmniej czegoś, co za dom uchodzi. Chciałbym to miejsce móc nazwać gniazdkiem rodzinnym. Niestety, jedyne skojarzenie, jakie posiadam, skojarzenie – co należy dodać – silnie blokujące mi usta przed wypowiedzeniem powyższych słów to gniazdo szerszeni. W gnieździe tym zamieszkują moja do bólu stereotypowa, brzydka, rozpasana tłuszczem i jadem żona oraz nieprzytomny, nieco autystyczny syn, wpatrzony w ekran smartfona niczym biblijny Mojżesz w twarz Pana albo inny Narcyz w taflę kusząco przejrzystego dna jeziora. Jeszcze kilka lat temu, nim zaszła w ciążę, urodziła dziecko i stała się kontenerem na frustracje, moja żona była piękną, roześmianą dziewczyną, z romantycznymi marzeniami, ciekawym hobby oraz z imieniem. Aktualnie zapomniałem, jak ma na imię. Serio. Przez ostatnie epoki naszego małżeństwa mówimy do siebie per „ty”, z małymi przerwami na „żono”, „mężu”.
Tamta dawna dziewczyna, nim stanęła ze mną na ślubnym kobiercu, tuż przed tym, nim zaczęła się o nią domagać biologia bezmyślnie zakochana w ciągłości gatunku, uprawiała ze mną szalony seks i pożyczyła mi pierwszy tom wierszy pewnego zapomnianego już autora.
Dawna dziewczyna ocaliła mnie przed samobójstwem, chociaż o tym nie wie. Nie wie też, że swoją obecnością wymazała ślad po innej kobiecie. Tak. Nie wie tego.
Nawet się nie domyśla, czym było dla mnie pierwsze obcowanie z poezją na poważnie. Liczyłem wtedy naście lat, byłem młodym kadetem policyjnym, miałem za sobą maturę wraz ze złamanym sercem. W tamtych czasach nie mędrkowałem. Wybór ścieżki zawodowej odzwierciedlał moje wyobrażenie o świecie – że są rzeczy czarne i są rzeczy białe. Po czym wszystko to, cała ta piękna, nieskomplikowana wizja rozpadła się w pył. Nie umiałem użyć ani myśli, ani języka, by móc uporządkować wszystko na nowo. Cholernie potrzebowałem Słowa.
I ono nadeszło wraz ze szczupłą dziewczyną o pełnych kształtach, kończącą ogólniaka, kandydatką na studentkę polonistyki. Od tamtej chwili co jakiś czas biorę ze sobą do biura podkradziony tomik, by ukradkiem, nieco wstydliwie, trochę z żenadą odczytać tajemnice, jakie niosą za sobą wycyzelowane zdania różnych autorów. Za każdym razem porażający jest fakt, że znajomość wielu wspaniałych strof, zapadających w pamięć fraz, urzekających rytmów czy niepokojących metafor zawdzięczam tej grubej, marudnej wiedźmie, wypełniającej tłustym zadem większość kuchni i część salonu.
Wybiła ósma. Zakładam płaszcz oraz kapelusz skrojony pod wczesnego Brando bądź późnego Bogarta. Co zrobić. Przez wiele lat patrolowałem ulice tego miasta w niezbyt przyjemnym i ciasnym mundurze jako jeden z wielu szeregowych krawężników, by następnie przejść w stronę obojętnie eleganckiego „cywila”. Aż w końcu cisnąłem tymi jebanymi papierami, ustawionymi nagrodami i całą masą budżetowego gówna, otworzyłem swój biznes i wreszcie zacząłem nosić kapelusze.
Oczywiście, że to z tęsknoty do retro. To znak czasów – wszyscy panicznie tęsknią do przeszłości: dzieciaki zagrywają się w pikselozę na komputerach i konsolach; mężczyźni noszą brody niczym rozjuszeni wikingowie, czesząc się przy tym na modłę międzywojnia; starzy ludzie chcą wyglądać jak młodzi, a młodzi stylizują się na starych. Dlaczego miałbym być inny w czasach, kiedy mkniemy z bojowym okrzykiem zdobywców, niczym dawni rewolucjoniści, na laserowych ostrzach mieczy świetlnych w stronę przyszłości, lecz wszyscy, jak jeden mąż, spoglądamy tęsknie w zagadkową toń tego, co skrywają wyrazy: retro, oldschool, vintage.
Kiedy wychodzę ze świeżo odrestaurowanej kamienicy, gdzie wynajmuję parę metrów kwadratowych stworzonych na obraz i podobieństwo biur detektywistycznych ze starych filmów kryminalnych, uderza mnie wiosenny chłód. Przy fontannie kręcą się ci, których odczucie to nie dotyczy, których wieczór otuli największym ogniem, jaki istnieje. A ogień ten niesie nie kto inny, lecz instynkt, nasz najstarszy i najbardziej odarty z mitu Prometeusz.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze]