06/2021

Piotr Kępiński

Wszystkie drogi prowadzą do Auditorium

Auditorium (Parco della Musica), kompleks fantastycznych sal koncertowych, wychwalanych przez krytyków muzycznych i artystów, jest w Rzymie obiektem nieustannych żartów. I nie tylko dlatego, że nieładnie się starzeje: rdza przeżera metalowe elewacje, chodniki nierówne, fotele w salach ledwo trzymają się podłóg. Nie o to chodzi. Tym akurat nikt za bardzo się nie przejmuje. Wszystko się niszczy, wszystko można też naprawić, odrestaurować. Z tego powodu rzymianie nie histeryzują, albowiem lamentować musieliby od dekad.

Rzecz w tym, że kiedy Auditorium otwierano, a było to w roku 2002, władze miasta były tak dumne, że w całym Rzymie i w okolicach poustawiały znaki informujące jak do Auditorium dojechać, nawet z najbardziej odległych zakątków Wiecznego Miasta. Do dzisiaj w okolicach Lunghezzy, skąd do Auditorium około dwudziestu kilometrów, widnieją drogowskazy z nazwą sal koncertowych zaprojektowanych przez samego Renza Piano.

Rzymianie się śmieją, że wszystkie drogi prowadzą do Auditorium. Jesteś w okolicach Koloseum, musisz wiedzieć, jak do Auditorium dojechać. Jesteś na Zatybrzu, to samo.

Przed ubiegłorocznym marcem, kiedy we Włoszech zarządzono pierwszy lockdown, co weekend waliły tu tłumy na świetne koncerty albo pokazy filmów z krajów tak egzotycznych, jak Islandia czy Finlandia.

Zanim zamknięto wszystkie restauracje czy kawiarnie, zjeżdżali tutaj ludzie z całego miasta, żeby posiedzieć w sympatycznych barach, do których zaglądali również aktorzy i reżyserzy.

Po zakończonych koncertach, grupy wielbicieli zawsze czatowały na artystów. Pamiętam jęk zawodu melomanów, kiedy ktoś z Auditorium ogłosił, że Krystian Zimerman, który skończył przed chwilą koncert, nie wyjdzie na dziedziniec, albowiem pojechał już do hotelu. Autografów nie będzie.

Zimerman koncertował w Auditorium wielokrotnie. I zawsze dawał wielki show. Nie tylko bowiem grał, ale także opowiadał o tym, co gra. Zawsze dostawał aplauz na stojąco.

To tutaj minąłem kiedyś Orhana Pamuka, nie wiedząc, że za chwilę będzie miał spotkanie ze studentami. Tutaj widziałem ostatni koncert Ennia Morricone, który w ostatnich latach życia orkiestrą dyrygował tylko w Auditorium. Ubrany w szarą marynarkę, pod którą zawsze miał czarny golf, wyglądał jak postać z filmów Felliniego. Poważny, dostojny, wyrozumiały nawet w stosunku do tych widzów, którzy podczas koncertów robili zdjęcia z fleszami, nagrywali go, klaskali w trakcie utworów.

Morricone zdawał się przebywać wtedy w innym świecie. Niemniej jednak największymi przebojami dyrygował jakby od niechcenia. Większym skupieniem wykazywał się podczas prezentacji swoich nie-kinowych oryginalnych kompozycji. Ale wtedy z kolei publiczność była na muzyce mniej skoncentrowana i w największej sali Auditorium rozbrzmiewał niewielki gwar, tłumiony co chwilę sykami, złorzeczeniami i przekleństwami tych, dla których ważna była każda nuta mistrza. Tak więc koncerty Morricone były wydarzeniami nie tylko artystycznymi, ale także społecznymi.

Morricone zmarł w lipcu zeszłego roku. Burmistrzyni Rzymu prawie od razu ogłosiła, że Auditorium będzie nosiło jego imię. I chociaż nie każda decyzja Virginii Ragii w Wiecznym Mieście się podoba, ta przypadła mieszkańcom do gustu. Zaakceptowali ją od razu.

Alessandro Gassman, znakomity aktor, syn słynnego Vittoria (który grywał między innymi w filmach Roberta Altmana, Krzysztofa Zanussiego i Barry’ego Levinsona), napisał na swoim blogu, że muzyka Morricone była wielka dlatego, że zawsze płynęła prosto z serca i nerwów: „Niektóre z jego dzieł pozostaną już na zawsze, będą się z czasem rozwijać…Tym, którzy tworzą muzykę dzisiaj, proponuję posłuchać wszystkich utworów Morricone, od lat sześćdziesiątych do dziś: znajdą tam ewolucję, ciągłe poszukiwania i nieubłagane crescendo jakości, które może dać tylko praca”.

Morricone pracował do ostatnich chwil swojego życia. Nie żałował niczego, co skomponował. W sumie nic dziwnego. Jak mówił w wywiadzie-rzece, który przeprowadził z nim jego wielki przyjaciel i znakomity reżyser Giuseppe Tornatore, żałował tylko jednej rzeczy, a mianowicie tego, że nie zrobił muzyki do Mechanicznej pomarańczy Stanleya Kubricka.

Już był po rozmowach z twórcą Lśnienia. Już były domówione wszystkie detale związane z honorarium. Kubrick zgodził się nawet na to, żeby Morricone nagrywał ścieżkę dźwiękową w Rzymie, zastrzegając jednocześnie, że do Italii nie przyjedzie, albowiem boi się latać samolotami.

A potem wydarzyło się coś zupełnie niespodziewanego. Otóż Kubrick zadzwonił jeszcze do Sergia Leone, z którym Ennio pracował właśnie nad jakimś projektem, i zapytał o jakiś szczegół. Leone był bardzo zdziwiony, kiedy dowiedział się, że Morricone będzie komponował dla Kubricka. Miał mu powiedzieć, że Ennio miksuje w tym momencie muzykę do jego filmu i jest bardzo zajęty. Nie będzie miał dla niego czasu.

Znamy finał tej opowieści. Kubrick z usług Włocha nigdy nie skorzystał. Nie zadzwonił do niego nawet, żeby odwołać poprzednie ustalenia. A on sam opowiedział o tej sprawie po raz pierwszy Tornatore we wspomnianej książce. Z Sergiem Leone nigdy na ten temat nie rozmawiał. Zastanawiał się tylko, dlaczego padły takie słowa, dlaczego twórca Dawno temu w Ameryce powiedział, że kompozytor jest zajęty, przecież ze spokojem połączyłby te zadania…

Dyskrecja była jego znakiem firmowym. Tak jak i praca. I talent. No i wyobraźnia muzyczna.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.