Nadbudowane nad naszym myśleniem urządzenia mają za zadanie podsuwanie nam poręcznych protez, które pozwolą nam odstąpić od samodzielnej, własnej, indywidualnej odpowiedzi na zagadkę istnienia. Mitologie, religie, filozofia, nauka, teologia, ideologie, światopoglądy, moralność, obyczaj, kultura, sztuka i niezliczone zastępy wujków dobrej rady to zasób, który powinien nam wystarczyć. Są kapłani, są nauczyciele, są biblioteki, są mądrzy ludzie. Trudno w to wątpić. Jest tylko jeden zasadniczy problem; naszą troską podstawową nie jest zagadka istnienia innych ludzi czy istnienia świata, ale zagadka mojego istnienia jako indywiduum. Na tę zagadkę muszę próbować sobie odpowiedzieć sam.
Wstępnym warunkiem odpowiedzi jest zgoda na samotność. U Grzegorza Sowińskiego czytamy:
Samotność filozofa ma być radykalna, ale jej źródłem nie powinien być resentyment. Filozof wybiera samotność nie dlatego, że obraził się na świat i ludzi. Ta samotność ma być nie reaktywna, ale kreatywna. Wybieram samotność, aby inni mi nie przeszkadzali i nie wikłali mnie w spory nie związane z moim pytaniem. To nie jest pycha czy pogarda dla innych. Samotność jest warunkiem dochowania wierności swojemu przeznaczeniu. Stanowi barierę przed uleganiem arbitralnie narzucanymi nam – przez innych, społeczeństwo czy „świat” – wzorami życia podsuwanymi jako przeznaczenie.
Samotność, której źródłem jest uraza do innych i „świata”, resentyment, nie może być twórcza. Autentyczną samotnością nie jest. Sowiński poświecił wiele analiz splotowi samotności i resentymentu. To ciekawsze fragmenty jego rozważań. Pragnął uniknąć ześlizgiwania się samotności w mizantropię (co wytykał Schopenhauerowi), a niekiedy (Nietzsche) w mizogynię.
Zastanawiające jest, że analizując przypadek Nietzschego, pisał: „Nie sposób mimochodem zapytać, jak wyglądałoby małżenstwo Myśliciela?! Skąd wiadomo, że po bezskutecznych staraniach matrymonialnych, zdesperowany Nietzsche w 1877 roku skłonny był ożenić się z pierwszą lepszą niewiastą, która by przyjęła jego ofertę. Casus myśliciela Nietzschego, podobnie jak casus van Gogha, geniusza malarskiego, okrył żeński ród wieczną hańbą. Tak uważamy, niezmiennie i niezłomni”. Tylko co zrobić z dwoma innymi geniuszami Sørenem Kierkegaardem (filozoficznym) i Fernando Pessoą (poetyckim), którzy rozkochali w sobie kobiety, by następnie je odrzucić, zasłaniając się niezbędną twórczości samotnością. Czy oni też „okryli męski ród wieczną hańbą”? A jeśli nie, to dlatego, że obie oddalone niewiasty geniuszami nie były? Coś mi się zdaje, że Sowiński, chcąc uniknąć pokus popadnięcia w mizantropię, zapadał na mizygonię. Są to kwestie marginalne.
Oczywiście są tacy, którzy z Nietzschego zapamiętali tylko zdanie: „Do kobiety podchodź tylko z batem”. Ale oni nic z niego nie zrozumieli. Zresztą na słynnym zdjęciu to Lou Salome trzyma bat nad korzącymi się u jej stóp Nietzschem i Paulem Ree (nowa, nieobecna w sztuce klasycznej, formuła patosu podjęta przez Bruno Schulza w grafice i wykorzystana przez Katarzynę Kozyrę w znanym hapeningu).
Po tej dygresji psychologicznej, więc nie stanowiącej głównej osi jego namysłu, wracam do filozofii. Pytanie, dlaczego istnieje raczej coś niż nic, jest wtórne wobec pytania, dlaczego ja istnieję. To nie jest pytanie o sens mojego istnienia, ale o przywołanie z nieobecności do obecności. Wiem, że świat/byt pozostawał sobą, istniał bez mojej obecności. Więc skąd obecność mnie tu i teraz?
Radykalne doświadczenie problematyczności obecności, istnienia w świecie powinno wyznaczać pole naszego myślenia, którego kresem może być tylko ponowne wejście w nieobecność, śmierć. Zadaniem jest wyrwać z bytu nicość, z obecności nieobecność.
W myśleniu ma nastąpić odwrócenie naturalnego porządku rzeczy, w którym ja pojawiłem się z nicości. Coś takiego miało miejsce niezależnie od mojej woli, od mojego myślenia, bo przecież nie pojawiłem się w świecie dlatego, że tak sobie pomyślałem czy wyobraziłem. Odpowiedzią na zagadkę mojego istnienia może być odpowiedź na pytanie o nieobecność, nicość. Taka jest droga myśli, którą sobie wytyczył Grzegorz Sowiński. Nazwał takie myślenie nihologią, a sam się uważał za nihologa.
Grzegorz Sowiński urodził w 1958 roku, zmarł, po ciężkiej chorobie, z którą mężnie sobie radził, w roku 2013. Studiował filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Profesor Elżbieta Paczkowska-Łagowska, która uważała go za talent filozoficzny, wywalczyła dla niego etat asystenta w Instytucie Filozofii UJ. Pracował tam niespełna miesiąc, stwierdzając, że nauczanie filozofii jest całkowicie sprzeczne z powołaniem myśliciela i uczenie czegokolwiek, jeśli samemu sobie się nie wyjaśniło swojego istnienia, jest nadużyciem. Szukał zajęcia, które pozwoli mu myśleć tylko na własny rachunek poza jakimikolwiek instytucjami, które tematy myślenia zadają.
Nie był w tak dobrej sytuacji, jak George Santayana, który gdy tylko otrzymał spadek, porzucił profesurę i swoich uczniów na Harvardzie. Zawiodły wszelkie usiłowania zatrzymania go (cieszył się sławą jako wykładowca) na najbardziej prestiżowej amerykańskiej uczelni. Santayana osiadł w Rzymie. Myślał i pisał. Sporo czytał. Jego marginalia, pieczołowicie zebrane i wydane przez Harvard uwagi na marginesach czytanych książek, ukazują nam myśliciela żywo zainteresowanego problemami politycznymi (choćby niepodległością Polski). Zrywając związki myślenia z nauczaniem i obstając przy konieczności niezależności myśliciela, Santayana przypomina Sowińskiego. Ale ten spadku żadnego nie otrzymał. Musiał sobie radzić sam. Przez krótki czas pracował jako bibliotekarz w małym oddziale Biblioteki Miejskiej. Jest to nieco zaskakujące, ponieważ – w odróżnieniu od Santayany – bardzo ograniczał swoje lektury. Podobnie jak Schopenhauer uważał, że nadmiar lektur odciąga nas od koncentracji na kwestiach dla nas istotnych. Decyzja o włączeniu do tomu przekładów krótkich pism Schopenhauera Myślenie z samego siebie i O książkach i lekturze była słuszna. Pozwalają zrozumieć, dlaczego można nie chcieć być „książkowym filozofem”.
Gdy swoimi przekładami z niemieckiego zdobył pewien autorytet, uczynił z zawodu tłumacza narzędzie zabezpieczające środki do życia. Nie był ascetą, ale nie potrzebował ich wiele. Tyle, by móc myśleć. Przez jakiś czas wystarczał mu domek działkowca. Przekładał z niemieckiego dobrze i dużo, w miarę upływu czasu skupiając się na przekładaniu tylko tego, co zdawało mu się pomocne dla własnego myślenia. Kimś takim był dla niego Fryderyk Nietzsche. Nowy przekład jego dzieł miał być dziełem życia i w dużym stopniu udało mu się ten zamiar zrealizować.
Pisał niewiele. Związki z intytucjonalną filozofią ograniczał. Tym bardziej zdumiewająca jest liczba osób i przyjaciół, którzy kontakt z nim sobie cenili. Podziwiali jego upór i skuteczność w całkowitym uniezależnieniu się od wszelkich instutucji, obojętność wobec naukowej kariery czy nawet uznania. Wrażliwy i drażliwy bywał tylko w kwestii swoich przekładów, mimo że sam po czasie je korygował, a poprawiona wersja przekładu Tak mówił Zaratustra czeka na wydanie.
Jak liczne było grono ludzi, z których większość się nie znała, dla których spotkanie z Sowińskim było ważnym wydarzeniem, można się było przekonać na jego pogrzebie, na który zjechali się jego znajomi z całej Polski. Dowodem pietyzmu ich pamięci jest pośmiertne wydanie jego tekstów (wzbogaconych o garść przekładów: Arthur Schopenhauer, Friedrich Hölderlin, Rainer Maria Rilke) przez łódzką Officynę z obszernym wstępem Pawła Pieniążka.
Nie pamiętam, kiedy i jak poznałem Grzegorza. Wiem, że było to we wczesnych latach osiemdziesiątych zeszłego wieku, po moim powrocie z Meksyku. W tamtych czasach spotkanie człowieka wolnego, obojętnego wobec politycznych idiosynkrazji, całkowicie oddanego suwerennej myśli graniczyło z cudem. Myślę, że jakoś mnie tolerował. Systematycznie obdarowywał tłumaczeniami i antologią o nihilizmie. Było to dość dziwne, ponieważ nasze spotkania i rozmowy miały przygodny charakter. Mętnie pamiętam rozmowy o Ratzingerze (przełożył kilka jego książek), o Holzwege Martina Heideggera i samobójstwie. Być może wiedział, że w rozmowach ze znajomymi zawsze przywoływałem postać Grzegorza jako dowód, że niemal absolutna suwerenność myśliciela jest możliwa. Tak uważam do dziś, choć sam nigdy podobnej samodyscypliny narzucić sobie bym nie potrafił. Nie każdy potrafi myśleć w ukryciu, nie szukając wsparcia świata, potwierdzenia instytucji i innych ludzi. Grzegorz to potrafił, cenę, którą za to płacił, uważał za umiarkowaną.
Bardzo szybko znalazł bratnie filozoficzne duchy. To nie były już widma wielkich przedsokratyków, zwłaszcza Heraklita, który nie potrzebował dyskutowania na agorze jak Sokrates czy w gronie uczniów jak Platon czy Arystoteles. Widmo Heraklita nawiedza kulturę Zachodu, ale drobne fragmenty, które do nas dotarły, przeszły zbyt wiele filtrów „nie myślących samych z siebie”. W przypadku Schopenhauera i Nietzschego jesteśmy w lepszej sytuacji. Zwłaszcza Nietzsche (a także poeci, jak Hölderlin czy Rilke) pozwala nam przyłapać „myślenie z samego siebie” na gorącym uczynku balansowania na granicy szaleństwa, greckiej manii. Myśl jako nieokiełznany żywioł zagadek, na których odpowiedź nie jest kwestią erudycji, ale życia i śmierci.
Jedna z legend o śmierci Homera mówi, że przyczyną jej była zagadka, na którą nie znalazł odpowiedzi. Zapytał rybaków, jak udał się połów, i usłyszał: „To, co złowiliśmy, wyrzuciliśmy, czego nie złowiliśmy, mamy ze sobą” (chodziło o wszy). U źródeł kultury Zachodu, w Grecji, w Delfach jest zagadka potraktowana ze śmiertelną powagą, niezależnie od tego, jaką podejmuje kwestię. Wielkość Greków polegała na tym, że jakkolwiek prawidłowa odpowiedź nie skutkuje śmiercią i ratuje życie, to wiedzieli, że nie uwalnia od tragedii, katastrofy, losu, o czym przekonał się Edyp. Zagadać, zadyskutować, zdjąć jednostkową odpowiedzialność za odpowiedź na zagadkę, na tym polegał genialny pomysł Sokratesa. Wyprowadzić zagadkę na forum, dyskutować, uspołecznić, szukać w księgach (Internecie?), czekać na wyniki badań naukowych. Dzieje myśli Zachodu to zapominanie zagadek albo odwlekanie odpowiedzi. Tak to wygląda z perspektywy wielkich niecierpliwych Zachodu: Giacomo Leopardiego, Hölderlina czy Nietzschego. Tak jest u Sowińskiego.
W wielu kwestiach nie zgadzał się z Martinem Heideggerem, ale podzielał jego przeświadczenie, że „każdy myśliciel myśli tylko jedną jedyną myśl”. Pisał:
Ten „myślicielski monizm” miał dwie zasadnicze konsekwencje. Pierwszą taką, że prawdziwy myśliciel rozważa wszystko z perspektywy tego jednego podstawowego pytania. Drugą była samotność. Myśliciel musi robić wszystko, by nie dać się odwieść od tego pytania. Dla niego jest ono najważniejsze, jakkolwiek byłoby banalne. Nie może oddać i porzucić tego pytania/zagadki z tego powodu, że dla większości zdaje się nieistotne. Dlatego że świat i inni nieustannie próbują go przekonać, że są inne ważniejsze, np. czym są rzeczy same w sobie, szczęście, zło, grzech, dusza, życie wieczne, piękno, dobro czy nawet „dlaczego istnieje raczej coś niż nic?” (Heidegger za Leibnizem).
Zastępy tych, którzy zajmują się podobnymi kwestiami i je opracowują, tylko mienią się filozofami. Nie są nimi, ponieważ podejmują się myślenia za innych i są zawsze gotowi podpowiadać: „Myśmy odkryli, czym szczęście jest”, „My wiemy, co jest dobrem, a co złem”. Uważając się za filantropów ludzkości, w praktyce kupczą środkami nasennymi i antydepresantami. Stąd potrzeba nieustannej czujności, nie wobec „zapominania o bycie” (Heidegger), ale wywłaszczenia z własnego pytania. Takim pytaniem/zagadką było dla Sowińskiego: „Przeznacznie: zadanie? fatum? przekleństwo?”. Pytanie być może dotyczy wszystkich ludzi, choć w zgiełku świata bywa zagłuszane. Odpowiedzi mogę szukać tylko „nad sobą”, próbując ogarnąć zarówno własną cielesność, jak i myślenie/świadomość.
U Sowińskiego znajdujemy bardzo dużo rozważań o nicości. Ale ta jego nicość jest w gruncie rzeczy domniemaną granicą horyzontu. Nasze doświadczenie nicości ma swoje źródło w przeszłości. Wiemy, że nas kiedyś nie było, ale był świat. Jeśli świat obywywał się bez nas, to znaczy, że nasze istnienie jest naznaczone stygmatem zbędności. Wczytując się w jego teksty, często dochodziłem do wniosku, że bierze on zbędność jednostki/siebie/ja za nicość. Trudno by było inaczej, skoro nicość jest nam niedostępna i jest tylko domniemaniem. Jest marzeniem i nadzieją buddystów. Rzecz w tym, że Sowińskiemu (mimo że był wspaniałym tłumaczem teologicznych dzieł kardynała Ratzingera) myślenie religijne było całkowicie obce. Słowo nadzieja (np. na życie wieczne czy nirwanę) nie istnieje w jego filozofii. Zapewne w kwestii nicości pragnął mieć pewność, ale znajdował tylko zbędność, zbędność przywołania do życia i zbędność śmierci.
Program filozoficznej nihologii okazał się poszukiwaniem afirmacji – doświadczanym jako troska i cierpienie – skończoności własnego istnienia. Postulat „wyrwania z bytu nicości” był poszukiwaniem uwolnienia mojego istnienia od zbędności jako drogi dowartościowania każdego istnienia skończonego, witkacowskiej „tajemnicy istnień poszczególnych”.
Sowiński dostrzegał, że nieskończoność byłaby wątpliwą afirmacją istnienia skończonego. Doskonale pokazał to Jorge Luis Borges w opowiadaniu Nieśmiertelny. Zastąpienie skończoności przez nieskończoność nie rozwiązuje kwestii racji istnienia skończonego. „Wieczny powrót” Nietzschego był dla niego „wymykiem”, próbą obejścia problemu skończoności.
Pytanie, czy zawieszając horyzont nieskończoności, można rozważać skończoność jedynie w perspektywie nicości, pozostaje otwarte. Zapewne Sowiński miał wiele racji, że zagadka skończoności naszego jednostkowego istnienia, w praktyce każdego istnienia poszczególnego, jest nie tylko bardziej interesująca i ważna aniżeli bytu nieskończonego (np. absolutu, Boga, wieczności), lecz także jest szansą jakiegoś uchwycenia przeznaczenia własnego skończonego istnienia.
Nikt tej kwestii nie ujął lepiej aniżeli Wisława Szymborska w późnym wierszu Trzy najdziwniejsze słowa: „Kiedy wymawiam słowo Nic, / stwarzam coś, co nie mieści się w żadnym niebycie”.
Chętnie bym o tych wersach z Grzegorzem porozmawiał. Ale dopadła go skończoność. Gdyby nawet przydarzyło się, że będziemy mieć możliwość o tym porozmawiania w jakimś innym wiecznym świecie, to inna będzie sytuacja. Problemem, przed jakim staniemy, będzie odnalezienie przeznaczenia w istnieniu bez końca. To jeszcze trudniejsza zagadka.