06/2021

Grzegorz Tomicki

Ręka Cendrarsa

Osiemnastego maja minął rok, odkąd mieszkam w Szklarskiej Porębie. Nie mogę się z tą myślą oswoić… i jestem już całkiem z nią oswojony. Bo niby gdzie miałbym mieszkać?

Czytam właśnie Odciętą rękę Cendrarsa (prezent od Noir sur Blanc): „Na tyłach odzyskiwano ducha. Zapach kobiet docierał aż do nas. Była wiosna. Dopiero niecały rok byliśmy żołnierzami, my, najstarsi, a już zdołaliśmy całkiem utracić nadzieję, my, którzy ocaleliśmy. Przez mój pluton przewinęło się już ze dwustu ludzi. Nie wierzyłem już w nic. Ale jakże dobrą rzeczą wydawało mi się… życie!”.

Nieoczekiwanie te zdania odnoszące się do realiów pierwszej wojny światowej zdają się niepokojącą, przewrotną aluzją do mojej własnej kondycji, przypisem do moich doświadczeń, metaforą sytuacji, w której się znajdowałem lub w której się właśnie znajduję. A sytuacja jest rocznicowa, wiosenna, tęskna, z kobiecym zapachem w dalekim tle i odzyskiwaniem ducha w planie bliskim, zasadniczym. Jest poczucie wchodzenia w rolę starego wiarusa, kombatanta wewnętrznych walk o wolność, niezależność i zdrowe zmysły. I dojmujące wrażenie niemożności utrzymania przy sobie – w swoim plutonie – tych, którzy coś w moim życiu znaczyli. Jest w końcu kondycja tego, który dosłownie i w przenośni ocalał, pozostał przy życiu mimo wszystko, choć jego fizyczna i psychiczna „integralność” została nieodwracalnie naruszona (jak o tym pisze Cendrars). Czyż nie tak toczy się życie, w miarę upływu którego tracimy kolejno tę lub ową kończynę, to lub owo marzenie, nadzieję, bliskich, a ostatecznie i samych siebie?

Choć pewnie naciągam, ile wlezie, aby te korespondencje i aluzje w Odciętej ręce dostrzec. A może nie. Może na pewnym źródłowym poziomie wszyscy podlegamy tym samym elementarnym emocjom, którymi reagujemy na różne, ale w istocie bardzo podobne doświadczenia, skoro wywołują podobne reakcje.

„Ale jakże dobrą rzeczą wydawało mi się… życie!”

Życie – dobra sobie rzecz, a jakże! Ale czy warto strzępić myśli, rozprawiając o rzeczy tak niepojętej, jak życie? Zwłaszcza swoje własne? Słowo daję, nie warto, ale się strzępi. Bo czym zająć umysł, czym karmić ducha emocji, kiedy siedzi się w pracy – na posterunku – jak noc długa i szeroka, a wokół hula w najlepsze cisza i nicość? Taka cisza i nicość, aż w uszach szumi zew syren spod ciemnej gwiazdy (czyli z dworca PKP Szklarska Poręba Górna). Słucha się zatem i strzępi, aby tę czarną tkaninę uczynić mniej cudzą, mniej obcą, mniej kompletną i skończoną w swoim bezkresie, bardziej zaś prutą, ludzką i swojską, a zawsze – niczym poród – bolesną.

Słucham zatem i strzępię, taka jest bowiem mowa życia, i wszystko mi się plecie w tę ciepłą noc, i wszystko na tę jedną noc staje się jasne i wspólne, „a moje odcięte ramię tak bardzo mnie boli, że gryzę się w język, żeby nie krzyczeć, i od czasu do czasu wstrząsają mną silne dreszcze, bo jest mi zimno, gdy tak leżę nagi na deszczu, na wąskich noszach, nieruchomo, sztywno, nie mogąc się poruszyć, bo zawadza mi, jak noworodek kobiecie w połogu, wielki opatrunek, gruby jak niemowlę, przyciśnięty do boku, to coś, czego nie mogę przesunąć, nie powodując przejmującego bólu, ni objąć zdrową dłonią, by ten biały tampon od razu nie przesiąkł czerwienią, bym nie poczuł okropnego pieczenia i nie zdał sobie sprawy, że życie ze mnie wycieka, kropla po kropli, i nic nie mogę zrobić, żeby je zatrzymać, bo nie można zatrzymać serca”. Bo taka jest mowa życia, a strzępienia języka nie kończy nawet zgon.

Wczoraj i dziś. Wojna i pokój. Szklarski las i serce, którego nie można uspokoić, nie można zatrzymać. Ja i ktoś inny, umarły. Dwóch ludzi jak jeden mąż. Świat przeszły i obecny. I losy jako nawiązania, przyczynki, korespondencje, a wokół hula w najlepsze cisza i nicość. I nic nie można zrobić, żeby uśmierzyć ból po tym, czego już nie ma, co jak ręka zostało odcięte.

Tak jak na froncie, w lesie także codziennie toczy się wojna. Gatunki ćwiczą się w sztuce przetrwania i nie znają litości. Walczą o dostęp do słońca, do jadła, do życiodajnych soków. I ja też prowadzę swoją wojnę w lesie, w górach, z dala od ludzi. „Lubiłem nawet w wielkiej wojnie tę małą, którą prowadził mój szwadron i ja”. Przed niczym się nie ukrywam, nie uciekam. Przeciwnie. Staję oko w oko z tym, co prześladuje mnie zawsze i wszędzie, dokądkolwiek się udam, albowiem nikt nie może się obyć bez tych kilku niezbędnych rzeczy, do których sprowadza się rdzeń jego Ja.

Rok w Szklarskiej Porębie. Na tyłach świata. Dla spotkania się z duchem. Była wiosna i jest wiosna. Zapach kobiet dociera aż tutaj. Minął już rok, odkąd jestem żołnierzem. Nie zdołałem całkiem utracić nadziei. Ocalałem jak śnieg w maju ukryty pod gałęzią martwego drzewa. Przez mój pluton przewinęło się sporo ludzi, ale w nim nie zostali. Wierzę, w co wierzę. Jakże dobrą sobie rzeczą wydaje się życie, z którym swoją małą wojnę prowadzi mój szwadron.

Mój szwadron to ja. Legion to moi inni i świat.

Jestem żołnierzem, choć być nim nie chciałem. Ale o co toczy się walka? Widzę tylko to, co sam przeżyłem, a horyzont żołnierza jest ograniczony. Wzrok jego nie sięga poza pluton, sekcję, kompanię. Pojęcie pułku trąci już fikcją, która ożywa tylko w dni uroczyste – parady, ofensywy, defilady zwycięstwa. Podobnie świadomość planu i celu Wielkiej Wojny przejawia się tylko w dni i noce wolne od zajęć, wśród hulanek wyobraźni i dzikiej produkcji endorfin.

Słucham zatem, czytam i strzępię tę dziwną ciemną materię zwaną bytem naszym podniebnym – bojowaniem. I widzę siebie, jak wybiegam z domu wątły, niebaczny, rozdwojony w sobie i maszeruję dziarsko, nerwowo przez las, wykrzykując sobie a drzewom, że biorę je wszystkie w posiadanie, albowiem nie po to tu zamieszkałem, aby dać się pokonać urojonym legionom i sczeznąć w tym lesie, który w całości, jak okiem sięgnąć, jest moim miejscem na ziemi i innego mieć nie chcę i miał już nie będę, więc niech się dzieje, co chce, tu i teraz, ale żywego mnie diabli nie wezmą. I nie wzięli.

Pilno mi w tym miejscu nadmienić, że wojna piękna nie jest, zwłaszcza w oczach kogoś, kto ją własnoręcznie – jedną ręką – obrabia. Ale niejeden pokochał swój szaniec, chociaż tkwił w nim całą zimę po pas w wodzie, gdyż był to jedyny skrawek ziemi, jaki posiadał kiedykolwiek na własność. Bronił go, bronił tej dziury, co przybierała jego kształt, a w końcu ów kształt odtworzyła dokładnie, ponieważ wciąż opierał się o nią łokciami i plecami, szorował ją brzuchem i tyłkiem w godzinach czuwania i chandry. I kochał tę dziurę, jeśli nawet za dnia miał horyzont przesłonięty gębą truposza lub ograniczony szańcem naprzeciw, tę własną ludzką dziurę, co zawalając się, odziewała go w mundur z błota i gdzie przy każdej zmianie ktoś znajdował grób, jak w sraczu bez wyjścia, o słodka ziemio, piękna mogiło moja!

Siedzę zatem, czytam i strzępię Odciętą rękę (prezent od Blaise’a Cendrarsa), aby czarną tkaninę tej książki uczynić mniej cudzą, bardziej zaś moją własną i jeszcze bardziej bolesną, niepomny na to, że życie ze mnie wycieka kropla po kropli i nic nie mogę uczynić, aby je zatrzymać, bo nie można zatrzymać serca. Bo taka jest mowa życia. Taka jest mowa śmierci.


Czerwiec 2020

W tekście użyłem – jawnie bądź skrycie – dokładnych i niedokładnych cytatów z książki Blaise’a Cendrarsa Odcięta ręka i inne wojenne opowieści, przeł. Julian Rogoziński i Jacek Giszczak.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.