Tym bardziej fascynują rzeczy, które przynoszą inne widoki i odczucia, łączą z miastami, są ich symbolem. Przede wszystkim – dworce kolejowe na linii Czempiń–Śrem–Jarocin. Jeden z nich mam kilkadziesiąt metrów od rodzinnego domu. Jest też bana, otoczona pióropuszem pary, oleistą aurą aromatów, ciągnąca dwa stare wagony pasażerskie. Podobne miejsca odnajduję w kolejowych podróżach z rodzicami, są jak toposy pomagające oswoić coraz rozleglejszy świat. Któregoś dnia dowiaduję się, że moje ukochane dworce z czerwonej cegły, z kaflowymi piecami w obszernych poczekalniach z wielkimi oknami zbudowali Prusacy za francuskie pieniądze. Zwycięstwo w wojnie 1870–1871 roku pozwoliło im nie tylko pobudować kolej w Wielkopolsce, lecz także zainwestować potężne sumy w uprzemysłowienie Śląska.
Przyjmuję do wiadomości, że kiedyś świat był inny, że były zabory, z którymi pogodzić się nie mogli Adam Mickiewicz i Józef Piłsudski. Że była jedna wielka wojna,
Matka, polonistka, ma dyżury w szkolnej bibliotece; czasem oglądam zakurzone podręczniki do geografii, drobny szczegół przyciąga moją uwagę – miasta pełne kominów, z których buchają kłęby dymu. Widziałem je już w czarno‑białym telewizorze. Ale dzięki fotografiom uświadamiam sobie coś więcej: one są czerwone tą samą zabrudzoną barwą, której ceglastą fakturę znają dobrze moje oczy i ręce. To Śląsk, górnicy wydobywają tam węgiel. Zdumienie przeradza się w zachwyt nagłym odkryciem; dziecięca wyobraźnia z radością przybliża do siebie i scala kolejny fragment świata. Uczucie zachwytu, obcej bliskości, zostaje we mnie na stałe. W studenckich podróżach przełomu tysiącleci, pociągi relacji Poznań–Kraków zawsze będą zwalniać na Śląsku. Wiem już dlaczego. Ale z czołem przyklejonym do szyby będę po prostu chłonął fabryczne i pofabryczne pejzaże, pożerał wzrokiem czerwień familoków, bacznie obserwował wsiadających w Gliwicach pasażerów, bezskutecznie zachęcał prostym „dzień dobry” do choć paru słów po śląsku.
Gdy wiele lat wcześniej siedzę w szkolnej bibliotece, mama mówi: twój pradziadek był ze Śląska, z chłopskiej rodziny. Kiwam głową, nic nie rozumiem, chowam to w niepamięci. Tam przecież dymią fabryczne kominy, czerwienią się cegły wielkich miast, tam nie ma chłopów, pod ziemią pracują twardzi, najtwardsi ludzie. Poza tym dziadek, ojciec mojego ojca, leśnik z Kresów, urodził się w 1900 roku w Sankt Petersburgu. Jego żona, moja babka, polonistka z asymilowanej żydowskiej rodziny, pochodząca z małopolskiego Biecza, przedwojenne lata spędziła w Baranowiczach. To jest ciekawe, najciekawsze, ma smak tajemnic i niedomówień, zamyka się w kręgu rodzinnych opowieści. Gdy idę do przedszkola, do szkoły, moi dziadkowie są wyłącznie z Ziem Odzyskanych. Jedynie dyrektor szkoły lekko i życzliwie się uśmiecha. A rodzice matki? Wielkopolska, ku południu najdalej Rawicz, Bojanowo i dolnośląska Góra. Wszystko jest tutaj oswojone i unaocznione, wyznacza ścieżki podróży po wielkopolskich miasteczkach, z czasem nasyca się lokalną historią, samozachwytem rodem z Poznańskiego. Banał dobra.
Gdy sięgnąłem po Kajś Zbigniewa Rokity, roześmiałem się. Jego opowieść o Górnym Śląsku zaczyna się tak: „Chodziłem do ogólniaka, wierciłem się, szukałem odpowiedzi na te same pytania co wszyscy, ale miałem do dyspozycji gotową tożsamość, w którą mogłem wskoczyć i wygodnie się umościć. Inteligencka rodzina z Kresów. To dla poszukującego gówniarza los wygrany na loterii. Miałem jeszcze w zanadrzu korzenie góralskie, kongresówkowe i podkarpackie, poparte nawet kilkoma opowieściami. Był tam jakiś powstaniec styczniowy, żołnierz austrowęgierski, majątek przegrany w karty, ale nic we mnie nie drgało, gdy o tym słuchałem”. Kiwam głową nad stronicami – to, co romantyczne i kresowe, wydaje się łatwiejsze; przynosi jakąś dumę nawet tam, gdy
Kolejne karty książki malowały się emocjami, lektura na godziny zatrzymywała się przy poszczególnych akapitach, ale śmiech był już rzadkim gościem. Przeważały smutek, współczucie, irytacja, gorycz. Poczuciu obcości towarzyszyło zaintrygowanie; wtajemniczenie autora nakładało się na moje skromne, ale pieczołowicie pielęgnowane wspomnienia i wrażenia dotyczące Śląska, Opolszczyzny, Zagłębia. Ale na tym nie dość: jak czytać, jak później pisać, żeby nie być intruzem? Tym bardziej że Śląsk Rokity jest jak ledwo zabliźniona rana, znak sprzeciwu, potrzeba zrozumienia. Jak pamięć i niepamięć, często prowokacyjne i nieledwie ostentacyjnie niechętne temu, by mierzyć je polską miarą.
Pisać o Śląsku? O czyimś jego poznawaniu i doświadczaniu? Spore ryzyko. Tym bardziej że można zostać osadzonym w miejscu ostrym słowem, przelicytowanym w starej grze na rozdzieranie szat i ukazywanie ran. Choć częściej przydarza się dziś to pierwsze. I jak odpowiedzieć? Ostre słowo na dobre zatrzaśnie drzwi. A malowanie obrazu kruchej, poranionej Polski i polskości to strach i wstyd, że gdy pokaże się słabość, tym bardziej zostanie się wykpionym, że nic nie da mówienie o ponad stuleciu niewoli, hekatombie narodowej
Śląsk opisany w Kajś jest obolały, jego historia leży pod ziemią. I rzecz nie tylko w górniczych, przemysłowych tradycjach, które na dobrą sprawę budują jeszcze jeden stereotyp tego miejsca. Dzieje Śląska leżą pod ziemią pamięci, przysypane hałdami milczenia, niedomówień, polityki historycznej budowanej na potrzeby tych, którzy akurat mają Śląsk w swoich granicach. Napięcie między polskością a niemieckością w kolejnych epokach rodzi wciąż nowe napięcia, choć wciąż powraca podobny motyw, który boli, gdy wczytuję się w reportaż: niemieckość to na ogół cywilizacyjny awans, pewność dostatniejszego życia. Rokita pisze: „Zachowanie swoich tradycji i języka przez setki lat wymuszało na Ślązakach izolowanie się od państw, w których żyli, a to skutkowało ich marginalizacją. Śląskość sprowadzała się przede wszystkim do plebejskości. Awans oznaczał zaś wyjście poza swoją konserwatywną społeczność i przejście na niemieckość”.
W
Czytam o Śląsku i myślę o wielkopolskich dworcach kolejowych. Przypomina mi się fragment ze wspomnień Wielkopolanina Edwarda Raczyńskiego Rogalin i jego mieszkańcy. Prezydent RP na uchodźstwie pisał o kolejowych podróżach z początku
Dzięki lekturze Kajś lepiej rozumiem bliskość/odrębność pruskiego dziedzictwa w rodzimej Wielkopolsce i na Śląsku. Kolej żelazna „w prowincji poznańskiej” była ciałem obcym, cywilizacyjnym dobrodziejstwem z cudzego nadania, ale polskość była tam pewna, niewykorzeniona, niepomiernie drażniła zaborcę szelestem polskich nazw. Po 1918 roku łatwiej dało się zaadoptować do wyzwolonej z niewoli polskości dworcowe gmachy z pruskiej cegły, odzyskać je dla ojczyzny po najdłuższej wojnie nowoczesnej Europy, po w tak oczywisty sposób wygranym powstaniu. I później, w Polsce Ludowej, gdy z pałaców i dworków w Rogalinie, Kórniku, Manieczkach, Szołdrach i Piotrowie wyrzucano jaśniepaństwo, gdy księżom zakazano osiedlać się w pobliżu przedwojennych parafii, popruska infrastruktura bez zgrzytu zaczęła jednak służyć robotnikom, chłoporobotnikom i prowincjonalnej inteligencji. Gdy jako dziecko wysiadałem na popruskiej stacji kolejowej Manieczki, po parunastu minutach byłem już w muzeum Józefa Wybickiego. Polskość wszystko brała w posiadanie. Dopiero
Śląsk opisany na kartach Kajś popsuł mi dziecięce asocjacje, zmusił do refleksji, do nowego przemyślenia, co jest bliskie, a co odległe. Łatwiej było myśleć, że wystarczy z gmachów zdrapać niemieckie nazwy, by objawił się w pełnej krasie Śląsk piastowski, Śląsk powstańców, Śląsk górniczego trudu epoki PRL. Rokita pozbawił mnie kilku pewników, zamienił je w znaki zapytania: jego historia składa się z mnóstwa nieoczywistości. Każdy przełomowy moment w
Staję się uważniejszy, gdy Kajś opowiada o Bytomiu. Byłem w tym mieście tylko raz, w czerwcu 2016 roku, spotkałem się ze znajomą, Ślązaczką, która od dobrych kilku lat pracuje jako pielęgniarka na Wyspach. Zapamiętałem piękne, ale zniszczone kamienice, z balkonami, z rabatkami, z pozamykanymi witrynami sklepu z napisem „Futra”. Słońce świeciło mocno, niebo i chmury grały światłem i cieniem, a my jeździliśmy po Bytomiu, który pachniał ni to miastem, ni to szczerym polem, szczególnie tam, gdzie zarastały budynki kopalni, gdzie rdzewiały tory, gdzie kominy były bez pracy. Wielki komin, wielki zegar – elektrociepłownia Szombierki, ulica Rycerska, nieczynny szyb Krystyna, przed 1945 rokiem znany jako Kaiser-Wilhelm, torowisko wiodące ku stacji kolejowej Bytom-Bobrek. „Bytom Bobrek to typowa dzielnica biedy, gdzie wszystkich eksmitują i niestety jest sama bieda z patologią” – mówi Aleksandra, gdy wspominamy tamto spotkanie. I dodaje, że wkrótce przyjeżdża do Polski: „miałam w szpitalu urlop wychowawczy, po prostu wracam do siebie”.
Później nie zajrzałem już do Bytomia. Za to gdy jeżdżę na Metalmanię do katowickiego Spodka, zawsze biorę dzień urlopu ekstra i z przyjemnością jadę na Nikiszowiec albo odwiedzam Rosarium w Parku Śląskim w Chorzowie. Po spacerze uliczkami Nikiszowca odwiedzam Oddział Muzeum Historii Katowic – Dział Etnologii Miasta. Zachwycam się obrazami prymitywistów, wgapiam się w malarstwo Teofila Ociepki, przypominam sobie ezoteryczny Śląsk Johannesa Schefflera herbu Scheffler, lepiej znanego jako Angelus Silesius, Anioł Ślązak, którego tłumaczyli na język polski i Adam Mickiewicz, i Jerzy Prokopiuk. Przypominam też sobie Angelusa Lecha Majewskiego. Tych wątków zabrakło mi w Kajś: śląskiej heterodoksji, nieoczywistej duchowości, której odpryski trafiły nawet do spektaklu Skazany na bluesa o Ryśku Riedlu, granego w Teatrze Śląskim. Wybrałem się na niego z Warszawy, wyjaśniając pospiesznie taksówkarzowi, złapanemu przy dworcu w Katowicach, że choć przyjechałem z Warszawy, to jestem z Poznańskiego.
A przecież to spod Bytomia pochodził mój pradziadek Franciszek, ojciec matki mojej matki, urodzony prawdopodobnie w 1874 roku. W rodzinnym dokumencie, poświęconym jego bratu, salezjaninowi Walentemu Kozakowi, czytam: „ksiądz Walenty Kozak, syn Jana i Anny z domu Kierzniak, urodził się dnia 10 lutego 1870 roku w Karbie koło Bytomia. Pochodził z małorolnej o licznym potomstwie śląskiej rodziny, przepojonej głębokim duchem religijnym i tradycjami ojczystymi”. Sprawdzam w popularnej wyszukiwarce nazwisko „Kierzniak”. Strona siliusradicum.pl podpowiada, że Kierzniak to inaczej Kierzonik, czyli kijek. A dostępna online książka Slavia Occidentalis, pod redakcją Mikołaja Rudnickiego, tom
W życiorysie księdza Walentego Kozaka, spisanym po jego śmierci przez zakonnych współbraci, czytam: „po odbyciu szkoły powszechnej zaczął sam, jako najstarszy z rodzeństwa, zarobkować, pracując w kopalni. Następnie odbył służbę wojskową w specjalnym pułku cesarskim w Berlinie i nawet nosił się z myślą poświęcenia się zawodowi żołnierskiemu. Po namyśle jednak zrezygnował z tego zamiaru i wrócił do domu rodzinnego i do dawnej pracy w kopalni”. W 1899 roku był już salezjaninem. W czasie
Mój pradziadek Franciszek miał mniej szczęścia niż jego starszy brat. Ukończył Studium Nauczycielskie, najprawdopodobniej w Bytomiu, jeszcze w czasach zaborów pracował jako buchalter u dziedzica, w cukrowni w Wińsku, bliżej Wołowa-Wrocławia. W czasie
Czy uciekłem od opowieści o Kajś we własną historię? Z pewnością poczułem się zmuszony do odpowiedzi, do próby nawiązania rozmowy, do napomnienia tych, co myślą, że wystarczy polskość jako symbol, tam gdzie trzeba współtworzyć rzeczywistość. Nie zbuduje się niczego ani z przemilczeń, ani z agresji i bezradności wobec niej, ani z prób wekslowania śląskości z pomocą stereotypów wygodniejszych czy to dla Polaków, czy Niemców. To ważne, szczególnie dziś, gdy kolejne roczniki dorastają w świecie, w którym znacznie łatwiej niż przed kilkoma dekadami wybrać własną tożsamość, opowieść, swoje „gdzieś” i „kajś”.