zdradzić go dla Warszawy
pisać złe wiersze
być Żydem
nie wiedząc o tym
być uchodźcą
na zawsze
Młodość Jerzego Kronholda to przecież także młodość Kornhausera i Zagajewskiego, współautorów Świata nie przedstawionego, nie tylko literackiego, ale przecież także artystycznego oraz intelektualnego manifestu Nowej Fali i pokolenia Marca ’68. Pisząc o twórczości któregokolwiek z nich, przypominamy (bo przecież nie tylko ja ów fakt przypominam), że byli oni – i w sensie historycznoliterackim nadal pozostają – przedstawicielami niegdysiejszej Nowej Fali. Przypominamy to nieco bezwiednie, odruchowo i do znudzenia, ale nie dlatego, że chcielibyśmy ich późniejszą, w pełni już dojrzałą twórczość poetycką zamknąć na amen w młodzieńczej formule „mówić wprost” (bo tak właśnie brzmiało hasło programowe grupy Teraz), lecz dlatego, że tzw. przygoda Nowej Fali z jednej strony – fascynuje i intryguje niezmiennie przez wszystkie te lata do dzisiaj, z drugiej zaś – jej formuła okazała się na tyle pojemna i twórczo inspirująca, że korzystają z niej poeci, którzy przyszli kilka dekad po nich, a którzy uznali ją za swoją, jakby nigdy nic. Inna sprawa, że patrząc na to, co stało się np. z generacją „Brulionu” – która w czasie przełomu 1989 roku zaatakowała scenę literacką pod całkiem chwytliwym propagandowo hasłem: najważniejszego pokolenia w polskiej literaturze od czasów Skamandra, z ostentacyjnie lekceważącym pominięciem Nowej Fali – twórczość pokolenia ’68 znaczy dzisiaj nie tylko w historycznym sensie dużo więcej od „Brulionu”. O ile trudno byłoby ustalić, co wspólnego mają dzisiaj ze sobą pod względem zarówno ideowym, jak i artystycznym Świetlicki z Koehlerem, a Sendeckim z Tekielim, o tyle z ustaleniem tego samego w przypadku np. Kronholda i Zagajewskiego, Krynickiego i Szarugi kłopotu większego nie będzie.
Twórczość poetów niegdysiejszej Nowej Fali – razem i z osobna – znaczy dzisiaj – tak, dzisiaj! – być może więcej niż kiedykolwiek. I to pomimo faktu, że z członków samej tylko grupy Teraz: Adam Zagajewski i Jerzy Piątkowski nie żyją, Julian Kornhauser od lat walczy z chorobą, która zmusiła go do wycofania się z czynnego udziału w życiu literackim, a od jakiegoś czasu milczą Stanisław Stabro i Wit Jaworski. Nie sposób nie wspomnieć, że niestety pomarli inni – żyjący i tworzący poza Krakowem (bo przecież Nowa Fala zaakcentowała swoją obecność także w Warszawie, Poznaniu, Łodzi, Wrocławiu) przedstawiciele tej generacji: Stanisław Barańczak, Jacek Bierezin, Lothar Herbst, Zdzisław Jaskuła, Jarosław Markiewicz. Z tym większą tedy uwagą wczytujemy się w to, co piszą i publikują: Ryszard Krynicki, Krzysztof Karasek, Leszek Szaruga, Andrzej Titkow i Kronhold, który czas Nowej Fali przywołuje również w Wierszu dla A, poetyckim liście zaadresowanym do: „córki mojego druha z czasów młodości / kiedy udawaliśmy smutnych rewolucjonistów”, co to: „dawno temu trzymałem cię na kolanach”. W tym tyleż smutnym, co bolesnym, a na dodatek szczerym aż do bólu wyznaniu, poeta zwraca się wprost do A – której ojciec czterdzieści lat temu zadedykował zbiór wierszy dla dzieci Tyle rzeczy niezwykłych – że dzieciństwo dawno się skończyło, życie toczy się nieubłaganie oraz, co dodaję już od siebie, „noblesse oblige” (kto pamięta, że maksyma ta pochodzi ze zbioru Maksymy i refleksje Pierre’a Marca Gastona de Lévis, żyjącego na przełomie
to nie Fedra ani Maria Stuart
ale godność zobowiązuje
ale reputacja
naprawdę coś znaczy
i wcale nie wymaga
aż tak wielkiej odwagi
Nawiązanie w ostatniej linijce do pamiętnej Potęgi smaku Zbigniewa Herberta wydaje się znamienne, biorąc pod uwagę rewerencję, jaką manifestowali zarówno w wierszach, jak i w esejach wobec twórczości autora Pana Cogito: Barańczak, Kornhauser, Zagajewski czy Karasek. Z myślą o młodszym czytelniku przypomnę: w wierszu tym Herbert twierdzi, że odmowa, niezgoda i upór nie są sprawą odwagi, lecz kwestią smaku, i aby nie było wątpliwości dodaje z naciskiem: „Tak smaku”.
Świat poetycki opisany, poddany analizie oraz interpretacji w wierszach składających się na Długie spacery nad Olzą to świat pełen życia. W akcji lirycznej rozgrywającej się w konkretnym, ściśle określonym miejscu i czasie, pojawiają się: Tristan i Izolda, cesarz i filozof Marek Aureliusz, inkwizytor Torquemada i rabin Elimelech z Leżajska, Anna Achmatowa i Osip Mandelsztam oraz Julian Przyboś, a także pieśniarz i noblista Bob Dylan, wreszcie Greta Thunberg, nastoletnia klimatyczna aktywistka ze Szwecji, do której poeta wysyła pełen nadziei i wiary w przyszłość List. To ona: „dzielna w sporze z królestwem dwutlenku węgla”, jest „jak dziecko które odkrywa nagość króla”; bo jak wszem i wobec wiadomo, król zawsze jest nagi, a już zwłaszcza wtedy, gdy w koronie na głowie, z berłem i jabłkiem w dłoniach.
Posługując się mottami z Friedricha Hölderlina i Lwa Tołstoja, z Krzysztofa Kamila Baczyńskiego i Tadeusza Borowskiego, a ponadto słuchając muzyki Bacha i Beethovena, przyglądając się malarstwu Albrechta Dürera i Claude’a Moneta, wracając raz jeszcze do filmu Miloša Formana, po raz wtóry czytając Wyspę skarbów czy Sto lat samotności, wiersze Johna Keatsa czy Antonia Machado, dedykując swój wiersz Jerzemu Pilchowi – poeta przypomina nam o wspólnocie, do której mamy prawo, ale i obowiązek należeć; zwłaszcza że wspólnotę tę współtworzą również nasi bliscy: żywi i zmarli. Wszystko należy od nas, wszystko jest kwestią naszego wyboru, naszej decyzji… Częścią tej wspólnoty jest ponadto wszelkie stworzenie, czyli także: magnolia i fijołki, „żółte grążele / i różowe karasie” (Grążele), „pospolite ruszenie maków” (Austerlitz), pokrzywa, łopian, rzodkiewka i szczypiorek (Orszak), koszenila i bluszcz (Przepisuję świat), wreszcie: tęcza nad Czantorią – jaką poeta widzi codziennie z okna swojego domu w Puńcowie nieopodal Cieszyna. Wszystko wydaje się być na swoim miejscu. I bez żadnej aluzji politycznej, bez żadnego ukrytego już to metaforycznego, już to symbolicznego sensu.
Wszystko dzieje się w swoim czasie, ale i w każdej chwili. Trwa wojna z Markomanami, rozgrywa się bitwa na linii Wagu, w powstaniu przeciwko Rzymowi Wercyngetoryks wykonuje „śmiały manewr” (Zaćmienie Słońca), odbywa się zlot Szarych Szeregów, od strony Morza Sargassowego płyną łososie, ktoś się przeprawia wpław z Dover do Calais, ktoś inny w tej samej chwili z Calais do Dover, ktoś podróżuje do Palermo, ktoś wchodzi do MoMA w Nowym Jorku, tymczasem pali się manufaktura w Bangladeszu, płonie katedra Notre-Dame w Paryżu, rzeźnik z Budapesztu z upodobaniem i satysfakcją doskonali zaś technikę krojenia salami.
Cóż, chciałoby się „być ninie i wżda” (Pomylony), „zostawić cały ten świat / za plecami” (Wyjść po angielsku), chciałoby się rozmyślać nad różnicą między halsowaniem a dryfowaniem (W Segowii), między sarabandą a cavatiną, arioso a lamentem, bedekerem a apokalipsą (Straty), ale się nie da, bo nie pozwalają na to „kosmici z CBA” i „łapsy z ABW” (Niespodzianka), a na dodatek: „W stolicy wiatrów w Wygwizdowie” ogłaszają „strefę wolną od LGBT” (Kawki); bo nie dają spać spokojnie „kapitalizm kognitywny” i „los prekariatu” (Koniec świata), Co się stało wczoraj, staje się dzisiaj: na Saskiej Kępie, nad Olzą w Cieszynie, ale i „po czeskiej stronie” (Długie spacery nad Olzą), w Krakowie: w Lasku Wolskim, na Groblach, między Plantami a Skałką, na szlaku na ciągle niezdobyty przez siebie Gerlach, na który być może jeszcze kiedyś powiedzie autora tych wierszy cień poety, taternika i dyrektora Biblioteki Narodowej w jednej osobie Michała Jagiełły; i w ogóle, i w szczególe: między Suwałkami a Beskidami.
Poeta zapewne chciałby się zaszyć w jak najbardziej prywatnym świecie, poświęcić się temu, co określa się mianem vita contemplativa (notabene terminem tym posługiwał się chętnie w wierszach i esejach Zagajewski), ale zamiast tego musi napisać wiersz O nienawiści. W utworze tym – powstałym w duchu słynnej Nienawiści Wisławy Szymborskiej, ale i niemniej słynnej Niewoli Kornela Filipowicza – poeta bez zbędnego owijania w bawełnę rozprawia o sensie nienawiści i jej pochodnych, takich jak pycha i pogarda:
mąci rozum
podżega do odwetu
opanowuje od stóp
do głów błyskawicznie
jak zaraźliwa choroba
Nienawiść okazuje się chorobą na tyle zaraźliwą, że dosięga także samego poetę, który co prawda ma świadomość tej choroby, ale jednak ulega jej; co prawda tylko na trochę, tylko na chwilę, tylko do pewnego czasu, ale przecież jednak. Jego wiersze, gwoli ścisłości wiersze nie tylko jego: „nie zawsze bronią piękna / nie zawsze przeglądają się w lustrze prawdy”, bo gdy ogarnia poetę: „złość / żółć i lodowata rozpacz”, wówczas składane wcale nie do rymu teksty: „rzucają mięsem i niezrozumiale bełkoczą” – ale to już w innym utworze zatytułowanym Z trąbami tamburynami i śpiewem, a nawiązującym najprawdopodobniej do Na trąbach i na cytrze Czesława Miłosza. Owszem, poecie śni się i marzy taka oto egzystencja, że nic tylko: „krzyczeć, biec, śpiewa i klękać” (Chodzić na skróty), że nic tylko tańczyć (⁂„Oglądam po deszczy tęczę”), albo „surfować fruwać” (To coś nagłego), ale na razie nie da się. Nie jestem panem swojego dobrego samopoczucia, zdaje się mówić autor tych liryków, zawsze znajdzie się coś, co burzy mój, a nawet nasz spokój, co budzi niepokój, co: „wraca / i chwyta / za gardło” (Ktoś). Dlatego trzeba o tym wszystkim pisać; bywa, że w niezgodzie z własnymi chęciami, ale jednak w zgodzie z własnym sumieniem: „a to co się nie zapisało, tego nie ma / i nie ma pewności, że kiedykolwiek było”, jak czytamy w wierszu tytułowym książki (a z tej racji, że to wiersz tytułowy, godnym szczególnie uważnej lektury; i właśnie ten wiersz wydaje się być dla mnie drugim z trzech wierszy kluczowych tego zbioru). Przesłanie tej poetyckiej konfesji okazuje się tyleż jasne, co zdecydowane, by nie powiedzieć kategoryczne, nawet jeśli ufundowane na wątpliwości, a nawet wzburzeniu, by nie powiedzieć w gniewie. Ale być może właśnie dlatego.
O tym wszystkim poeta pisze wprost, co nie znaczy, że nie posługuje się metaforą, a więc tym, co z definicji nie jest jednoznaczne, a wręcz przeciwnie: wieloznaczne, i to jak najbardziej. W utworze Jeden dzień pieszo, pozbawionym z premedytacją – wiele na to wskazuje – metafor, a jednak!, mówi tak, jak mówili jego przyjaciele z grupy Teraz i on sam kilka dekad temu:
i nie kupuj gazet
wyłącz telefon,
przeżyj jeden dzień
pieszo, bez gniewu
i nienawiści
Czytając ów pozbawiony metafor wiersz (moim zdaniem trzeci kluczowy wiersz zbioru Długie spacery nad Olzą), zauważamy, że w rzeczy samej jest on wielką metaforą losu poety, który wie, że to on ma w obowiązku spisywać czyny i rozmowy, chociaż nie ma pewności, że ktokolwiek to – co zostanie przez poetę spisane – kiedykolwiek przeczyta. Dlatego też cokolwiek to znaczy, znaczy ile znaczy:
złap wiatr
za kołnierz,
okryj się deszczem,
włóż garnek
dziurawy na głowę
i rządź!
Czytając wiersze Jerzego Kronholda – którego głos dzisiaj (kończę pracę nad tą recenzją już po niespodziewanej śmierci Adama Zagajewskiego) brzmi mocniej niż kiedykolwiek – mam poczucie, graniczące z pewnością, że owszem to, co się stało, już się nie odstanie, ale jutro nie będziemy sami, skoro są w Polsce poeci, którzy mówiąc w swoim imieniu, mówią równocześnie nie tylko w swoim imieniu, lecz także w imieniu nas wszystkich. Niezależnie od tego, ilu nas wszystkich jest.