09/2021

Z Ryszardem Schubertem
rozmawia Krzysztof Szymoniak

Od traumy do zachwytu,
czyli słuch idealny

(6 maja 2021 roku, Rynek Wildecki, Poznań,
godz. 14:30 – 15:30)


Krzysztof Szymoniak: Stworzył pan odmianę gatunkową w prozie polskiej, której nikt przed panem nie stosował w takim wymiarze w tekstach literackich, a i potem mało kto poszedł tak daleko. Na ich temat wypowiadali się krytycy, recenzenci, literaturoznawcy, eseiści, ale i zwyczajni czytelnicy w prywatnych rozmowach. Niemal wszyscy oni stawiali pytanie: jak i z czego zrodziła się pierwsza pana książka?

Ryszard Schubert: To może jednak zacznijmy od tego, że ostatnio zadałem sobie pytanie: jak to się stało, że po czterdziestu latach „snu”, czegoś na kształt literackiego uśpienia, znowu zacząłem pisać. A wróciłem do pisania jakieś cztery, może pięć lat temu. Żeby odpowiedzieć sobie na to pytanie, zacząłem analizować własną przeszłość pod względem tego, w jakich okolicznościach sięgałem po pióro, co sprawiało, że zaczynałem pisać. Doszedłem do wniosku, że za każdym razem impuls literacki, potrzeba pisania, pojawiały się u mnie po jakichś niezwykle mocnych przeżyciach. Podam przykład: debiut prasowy „spowodowany był” śmiercią mojego ojca. Miałem wtedy siedemnaście lat. Ta śmierć to był szok nieprawdopodobny. Moje pierwsze pisanie ściśle się z nim wiązało. Wysłałem wtedy na jakiś konkurs swoje opowiadanie. Następna sprawa, to już było Trenta Tre. Muszę tutaj podkreślić fakt, że jestem i już w liceum byłem namiętnym czytelnikiem twórczości Zygmunta Krasińskiego. Uważam go za największego pisarza i romantyka spośród polskich poetów romantycznych. Etna plus Wezuwiusz, plus Stromboli – to jeszcze nie Krasiński! Przeczytałem i przestudiowałem całą jego twórczość, w tym wszystkie jego listy, jakie się ukazały, a jest tego kilkanaście tomów. I teraz, o co w tym wszystkim chodzi? Chodzi o to, że opuszczając po maturze I LO w Poznaniu, miałem w głowie najróżniejsze wizje, plany, zamierzenia, idee. Oderwany od Mickiewicza, Norwida i Krasińskiego, przepełniony ideami romantyzmu spadam w szarą rzeczywistość, czyli idę do swojej pierwszej pracy, (po rocznym epizodzie edukacyjnym w Wyższej Szkole Ekonomicznej i w Studium Nauczycielskim) w wielkiej bazie materiałów i surowców chemicznych z własną bocznicą kolejową, gdzie zderzam się z innym językiem, a właściwie z dwoma językami: codziennym, potocznym językiem pracujących tam ludzi, mocno osadzonym w gwarze poznańskiej, oraz z koszmarną nowomową, sztucznym, bełkotliwym językiem sprawozdań, protokołów, „donosów”, jakim komunikowali się między sobą przedstawiciele zakładowej administracji, od brygadzisty, przez kierownika po sekretarza Podstawowej Organizacji Partyjnej PZPR i Rady Zakładowej. W pierwszej chwili nie rozumiałem, o co w tym wszystkim chodzi.

KSz: U pana w domu, w środowisku kolegów, na ulicy nie używało się wtedy elementów gwary poznańskiej?

RSch: Oczywiście, że się używało, ale to był mój normalny język codziennych kontaktów z otoczeniem. Ja dopiero później dowiedziałem się, że mówię jakąś gwarą. Najpierw, jeszcze jako młody chłopak w każdą niedzielę słuchałem w poznańskim radiu pogadanek Stanisława Strugarka. I prawdopodobnie to od niego zaczerpnąłem ten swój język, który wydawał mi się wtedy czymś zwyczajnym i normalnym. Pamiętam jak dziś te niedzielne poranki, kiedy to w radiu gwarą poznańską pięknie zasuwa Strugarek, bodaj przez pół godziny. I nie wyobrażałem sobie niedzieli, żeby tego nie wysłuchać. Więc najpierw była fascynacja. Ale potem, gdy po liceum z romantyzmu, i związanego z nim języka, wpadam do świata robotników, magazynierów i brygadzistów, otacza mnie nowa rzeczywistość językowa, której na początku niemal nie rozumiałem. Z jednej strony rozmawiałem z tymi wszystkimi osobami językiem potocznym, jakiego wszyscy używali, a z drugiej strony, jako referent, człowiek biurowy, musiałem pisać te wszystkie protokoły i sprawozdania, czyli musiałem posługiwać się sztucznym językiem, wymyślonym i stosowanym na potrzeby zakładowej biurokracji i administracji. To był dla mnie pewien koszmar, jaki przeżywałem w miejscu pracy. I najprawdopodobniej pod wpływem tego szoku zacząłem pisać Trenta Tre. Z tym się wiąże pewna historia, bo ja te „sprawozdania, protokoły i donosy” w Trenta Tre pisałem o czwartej lub piątej rano, przed pójściem do pracy, kiedy umysł jest zaspany, zamulony. Pisałem wtedy w pewnym otępieniu, niedobudzony, jak ten mnich buddyjski (wersja polska, widziałem ich kiedyś w Poznaniu, na Starym Rynku, byli chyba w transie), który recytuje, a nawet klepie w kółko te swoje mantry. Tak otrzymywałem płynność językowego bełkotu.

KSz: Pamięta pan pierwszy kontakt z tym językiem?

RSch: Zaczęło się od tego, że kierownik mówi do mnie: „Niech mi pan tu przepisze na maszynie ten mój wniosek…”. Patrzę, czytam, a to jakiś żargon i wtedy pomyślałem, że cały ten tekst trzeba by w wielu miejscach poprawić. Ostatecznie w swojej książce wyszydziłem ten żargon, tę nowomowę, wyśmiałem to i sparodiowałem. Dlatego potem byłem już wyczulony na ten język, bo słyszałem i widziałem go wszędzie: w radiu, w telewizji, w gazetach, na zebraniach i manifestacjach typu 1 Maja czy 22 Lipca. Moje życie w tej bazie wyglądało w ten sposób, że oprócz codziennej pracy brało się także dyżury niedzielne. Kto był na dyżurze, ten przyjmował wagony, przyjmował towar z tych wagonów, a potem pisał od razu sprawozdania z dyżuru. A te sprawozdania trzeba było pisać tym właśnie pokracznym językiem administracji zakładowej. I to właśnie przejście od świata romantyków do szarej rzeczywistości, przynajmniej na poziomie języka, było impulsem, który przerodził się u mnie w potrzebę pisania.

KSz: Domyślam się, że jak wielu młodych utalentowanych ludzi miał pan naturalną skłonność do pisania. Ale cała konstrukcja książki, ze śródtytułami i cytowanymi listami Krasińskiego do dzieci oraz tytułową frazą Trenta Tre – to wszystko wymagało jednak jakiejś pogłębionej pracy koncepcyjnej.

RSch: W którymś z listów Krasińskiego jest mowa o tym klasztorze, a sprawa ma związek z Delfiną Potocką, z którą Krasiński stale podróżował. Oni razem odwiedzili ten klasztor, w którym przebywały zakonnice mające dar jasnowidzenia. Próbowali tam dowiedzieć się, co ich czeka. A ja, czytając o tym i pisząc własną książkę, mając wtedy dwadzieścia lat, czułem, że jestem kimś, kto wszystko wie, wszystkich rozumie, wszystkich potrafi rozgryźć, u każdego człowieka, choćby był najgorszym charakterem, potrafi znaleźć i docenić pozytywną cienką strunę, bo każdy tę strunę w sobie nosi. Byłem idealistą, ale też zastanawiałem się, co mnie czeka. Chodziłem więc po świecie z miną znudzonego śmiertelnie, takiego powiedzmy Marlona Brando (chudego jeszcze), a raczej z miną wszystkowiedzącego romantyka, i ubzdurałem sobie, że potrafię tych moich bohaterów – prostych, ubabranych nieraz robotników – zrozumieć. Klasztor o nazwie Trenta Tre to dla mnie synonim daru jasnowidzenia, a ja chciałem nie tylko widzieć, ale i wiedzieć, jak ten mój ówczesny świat działa, świat zaludniony osobami, które spotkałem w bazie chemicznej, gdzie zarabiałem na chleb. I teraz rodzi się pytanie: dlaczego moja książka Trenta Tre spotykała się z tak ostrymi ripostami, a wręcz z niechęcią ze strony uznanych pisarzy i literatów. Na przykład Bohdan Czeszko się wściekł, tygodnik „Polityka” się wściekł. Oni się wściekli, bo język mojej książki wyśmiewał tamtą partyjniacką rzeczywistość i realia ówczesnego PRL-u. Dlatego dzisiaj zastanawiam się, czy wtedy mógł ktoś napisać uczciwą recenzję z mojej książki, recenzję, która nazwałaby po imieniu jej treść i przesłanie. Moja książka może była na trójkę, a może na trzy z plusem, ale jestem przekonany, że „szanujący się” recenzent, który nie chciał stracić pracy, nie mógł wtedy napisać prawdy o mojej książce, a zwłaszcza tego, co sam o niej myśli.

KSz: Nawet, gdyby taką recenzję napisał, to i tak cenzura by mu jej nie puściła.

RSch: O tym mówimy. O to właśnie chodzi. Moi bohaterowie żyją w schizofrenicznej rzeczywistości. Gdy są na zebraniu, posługują się bełkotem partyjnej nowomowy, a potem wychodzą z zebrania i wracają do własnego języka, jakikolwiek on był, ale własnego. Więc ci ludzie funkcjonują na dwóch różnych poziomach samoświadomości.

KSz: Pan tam się pojawia jako Rysiu, jako ten, który słucha, ale i rozmawia ze swoimi bohaterami…

RSch: Ale ponieważ to także ja pisałem te wszystkie „oficjalne” sprawozdania i protokoły, to musiałem znaleźć jakąś formę, dzięki której narrator będzie mógł relacjonować swoją bełkotliwą opowieść. Zwielokrotniłem, przerysowałem więc tamtego siebie w postaci upiornego narratora, a formą były te jego sprawozdania i donosy. Dzisiaj potrafię sobie wyobrazić sytuację, że w filmie Rejs Himilsbach i Maklakiewicz są bibliotekarzami, którzy recenzują i promują moją Trenta Tre. Uważam, że temat i treść mojej książki nigdy nie zostały właściwie wykorzystane, a jest to inny Rejs w czystej postaci. W moim odczuciu Rejs pokazuje, co zrobił z człowiekiem socjalizm, jak wykoślawiła go komuna. Ten film idealnie pokazuje to, kim ci ludzie się stali.

KSz: Kolejna sprawa, to tekst na skrzydełku książki, czyli „z podszeptów dajmoniona”… Zacytujmy końcówkę: „Czy nie rozumiesz, że Trenta Tre to Twoje wielkie kłamstwo wobec siebie samego?, że to nielojalność wobec Twojej struny najcieńszej? Przecież potrafiłeś na niej grać, nim jej nie zdradziłeś, nim się jej nie wyparłeś. I tego najbardziej nie mogę Ci wybaczyć”.

RSch: Nie chciałbym o tym mówić, bo to jest sprawa bardzo osobista.

KSz: Cóż, wielu czytelników pańskiej pierwszej książki zastanawiało się, kto tu do kogo mówi. I o co w tym chodzi? Niektórzy myśleli, że jest to list do samego siebie, list samooskarżenie, mówiący o zmarnowanym talencie i zdradzie własnych ideałów.

RSch: Sprawa jest prosta. Kiedy książka była już napisana, a ja czekałem cztery lata na jej druk, pokazałem ją pewnemu znajomemu z prośbą o ocenę, bo chciałem poznać wartość tego, co napisałem. I ten tekst na skrzydełku jest właśnie prywatną recenzją mojego znajomego, skierowaną do mnie, czyli do autora książki. Nie ma w tym żadnej innej zagadki.

KSz: Była to dla pana przykra okoliczność?

RSch: Pewnie, że to było przykre, ale postanowiłem tej recenzji nie ukrywać ani przed sobą, ani przed czytelnikami.

KSz: W końcu książka ukazała się w „Czytelniku” w roku 1975. Podobno jest to wyłączną zasługą Henryka Berezy?

RSch: Nieprawda. Czekając na pozytywną decyzję wydawnictwa, przeczytałem problemowy artykuł Michała Sprusińskiego, który w pewnym momencie zadaje pytanie: „Gdzie jest młoda polska literatura? Pokażcie mi ją!”. To ja mu wtedy odpisałem: „Powiem panu, gdzie jest młoda polska literatura. Ona jest w waszej głębokiej szufladzie. Tam leży moja książka. A ja czekam na nią już cztery lata”. I po dwóch tygodniach przychodzi do mnie z „Czytelnika” list, że proszę bardzo, jest decyzja o publikacji. I to jest zasługa Sprusińskiego, a nie tylko Berezy. Ja tylko postawiłem Sprusińskiego wobec konkretnego faktu, ale to on mnie sprowokował swoim pytaniem. Wiec ja mu odpowiedziałem, gdzie jest polska młoda literatura.

KSz: I jak się pan poczuł, mając już w ręce Trenta Tre?

RSch: Jak się mogłem czuć, skoro krótko potem zaczęło się kopanie autora. Najpierw na łamach wielkiej „Polityki” zajęli się tym bzdetem wydrukowanym w nakładzie trzech tysięcy, napisanym przez jakiegoś wieśniaka z Poznania. Dlaczego ta książka tak ich zabolała?

KSz: Bo książka ośmiesza i parodiuje język partyjnego ciemniactwa, bełkot ówczesnej nowomowy.

RSch: I dlatego niektórzy ludzie w Poznaniu, którzy przyznali się do znajomości ze mną, którzy gratulowali mi wygranego konkursu, mieli wtedy nieprzyjemności. I nawet żałowali, że wyrażali się o mnie pozytywnie. Pewnie się wystraszyli, skoro mieli z tego powodu jakieś tam kłopoty.

KSz: A pan osobiście? Chodzili za panem na przykład esbecy, węszyli?

RSch: Nie, nigdy. Tylko cenzura zaproponowała mi kilka poprawek w tekście, takich nie do odrzucenia. A jeżeli ktoś pierwszą książkę wydaje, to musi się ugiąć… Tu proszę dać potężny wielokropek.

KSz: W każdym razie to była sytuacja w polskiej prozie wyjątkowa, jeżeli nie wręcz rewolucyjna. Wielu się zachwycało książką, inni negowali jej wartość, jeszcze inni niewiele z niej zrozumieli, albo rozumieli ją opacznie, o czym w roku 2015 napisała w swoim artykule naukowym Olga Szmidt z UJ („Piekło języka. „Trenta Tre” Ryszarda Schuberta, w „Pamiętniku Literackim”) a jeszcze inni bez powodzenia próbowali niemrawo naśladować Ryszarda Schuberta.

RSch: Na pewno poważną próbę, idąc w tym kierunku co ja, podjął w swojej prozie Tadeusz Siejak z Chodzieży. On jedyny chyba potrafił odwzorowywać w literaturze język mówiony tamtej epoki.

KSz: Fakt. Był wyczulony na te kwestie. I też nie był zawodowym pisarzem. Był z tego samego rocznika co pan i podobnie jak pan otrzymał poznański Medal Młodej Sztuki. Ale wracajmy do Trenta Tre. Jest rok 1975, książka się ukazuje, ale życie toczy się dalej. Cztery lata później, w roku 1979, także w „Czytelniku” ukazuje się Panna Lilianka. I znowu ciśnie się na usta pytanie o jej genezę.

RSch: Na początku mówiłem już, że poddałem analizie swoją sytuację pisarza, który ma długie przerwy twórcze, a porusza się od impulsu do impulsu. Więc i tym razem musiało zdarzyć się coś, co pchnęło mnie ku tej bohaterce, co spowodowało, że w pewnym momencie usiadłem i zacząłem pisać.

KSz: Więc co to było?

RSch: Po śmierci ojca mieszkałem sam z matką, którą odwiedzały różne koleżanki. A mówiąc górnolotnie, mając kilkanaście lat, znalazłem się w cieniu przekwitających kobiet. W tym gronie znalazła się pewna pani, która w towarzystwie, opowiadając o sobie, podkreślała różne swoje życiowe sukcesy i zwycięstwa. Uważała, że swoje życie rozegrała perfekcyjnie, że nie ma sobie nic do zarzucenia, że nigdy nie uległa jakimś tam słabościom czy niskim instynktom. Rzecz w tym, że podczas tych spotkań i koleżeńskich przyjęć spotykała się nie tyle z aplauzem, co raczej z niedowierzaniem i podśmiechiwaniem ze strony audytorium. Taka postawa osób, które słuchały jej opowieści, bardzo mnie denerwowała. Proszę zauważyć, że Panna Lilianka ma także podtytuł: Część powieści-procesu pod nazwą „Pajac”. To nie jest pusty slogan. Ja, słuchając tej kobiety, ale i widząc jak jest traktowana przez otoczenie, czyli z lekceważeniem, podjąłem się procesu udowodnienia, że to wszystko, co o sobie opowiada i w jakim świetle przedstawia swoje życie, jest nie tylko godne uwagi, ale i godne szacunku. Postanowiłem w swojej książce udowodnić, że ona tak właśnie żyła. A nie było to życie łatwe.

KSz: Wyłania się z tej powieści obraz dzielnej, uczciwej kobiety, przywiązanej do pozytywnego systemu wartości, kobiety jednak poturbowanej przez los i mężczyzn. Nie ukrywam, że czytałem Pannę Liliankę ze wzruszeniem, że życzyłem Ewci Zatońskiej jak najlepiej, że była dla mnie, gdy czytałem to po raz pierwszy czterdzieści lat temu, osobą, którą chciałbym spotkać i poznać we własnym życiu.

RSch: No tak, dobrze pan to ujął. Ja właśnie chciałem pokazać, pisząc to, jak ona na trudnej drodze losu uratowała swoje człowieczeństwo, jak stała się zahartowaną w bojach z życiem prawą, uczciwą, a przy tym urodziwą kobietą.

KSz: Egzemplarz Panny Lilianki który mi pan przed chwilą podpisał, jest ze mną od chwili, gdy go kupiłem w 1979 lub 1980 roku. Jako jedna z niewielu książek w mojej prywatnej bibliotece zawsze była tam, gdzie ja, towarzyszyła mi na dobre i złe.

RSch: No tak, Panna Lilianka to już był pewien sukces. Bo to nie tylko, że wydawnictwo przyjęło książkę ode mnie bez problemu, to jeszcze krótko potem był drugi nakład. Więc pewnie ludzie chcieli ją czytać. A Trenta Tre, z tego, co słyszałem, można dzisiaj kupić na Allegro za pięć czy siedem złotych. Miał być jeszcze kolejny nakład Panny Lilianki, ale nie zgodziłem się na to. A nie zgodziłem się, bo wtedy przeanalizowałem sprawę i stwierdziłem, że ja, autor – mający wtedy dwadzieścia lub dwadzieścia kilka lat, który musi ten język przez siebie przepuścić, który jest pewnego rodzaju filtrem – być może ponoszę na skutek tego pewne straty we własnej osobowości i we własnym rozwoju, gdyż język moich książek zaczyna nade mną dominować. To, wpływ tego języka na mnie, stało się tak silne i miało tak zły wpływ na moją duchowość i samoświadomość, że dzisiaj, gdy biorę do ręki jakąkolwiek książkę napisaną gwarą, to po przeczytaniu jednej strony muszę ją odrzucić. Nie mogę tego czytać. Mam tego dosyć w tym sensie, że wręcz tego nienawidzę, bo to już jest dla mnie brudne. A potem, po Pannie Liliance, nastąpiła długa przerwa, bo najwyraźniej nie było już kolejnego ważnego impulsu, który zmusiłby mnie, aby znowu siadać i pisać. Z Panną Lilianką była jeszcze taka sprawa, że ja, wchodząc w ten jej własny język, doszedłem do takiej biegłości, że na każdy temat potrafiłem napisać tekst jej słowami, to znaczy wiedziałem, COJAKIMI SŁOWAMI ona to powie. Tak byłem naszpikowany mentalnie tym językiem. On we mnie tak mocno siedział, że potem napisanie własnego życiorysu normalnym stylem, normalną polszczyzną, było dla mnie niemal nie do zrobienia. Prawie że zgubiłem wtedy normalną polszczyznę.

KSz: Czyli ta przerwa w pisaniu była konieczna, żeby mógł się pan oczyścić ze złogów tamtego języka, języka bohaterów swoich książek?

RSch: Właśnie, oczyścić! To jest odpowiednie słowo. Dobrze pan to ujął. I dlatego dzisiaj gwara totalnie mnie odrzuca.

KSz: Wróćmy może jeszcze do końca lat 70. Czy wtedy, mając za sobą dwie książki, co na tamte czasy było jednak pewnego rodzaju sukcesem, poczuł się pan pisarsko spełniony? Pana książki niemal od razu weszły do swoistego kanonu prozy eksperymentalnej, czyli do historii współczesnej polskiej literatury. Więc to było poczucie spełnienia? Radość?

RSch: Pewnie radość, choć dzisiaj nie wiem, jak to nazwać, jak do tego podejść. Moją jedyną rodziną była wtedy matka, więc tylko z jej strony mogłem liczyć na uznanie i rodzaj dumy, na wsparcie. Ale zastanówmy się nad inną sprawą: kim był pisarz na przestrzeni lat, od romantyzmu do współczesności? Otóż postrzega się dwubiegunowo jego rolę w społeczeństwie – od wieszcza do arlekina. Dzisiaj pisarz im więcej będzie miał forsy na koncie, tym bardziej będzie ceniony. Więc od wieszcza do pajaca, lawinowo na dół. Dzisiaj pisarz jest przedsiębiorcą. Ewentualny opis mąk twórczych pisarza wzbudziłby wielogodzinną owację na stojąco!

KSz: W Poznaniu jakiś czas temu rozeszła się wieść, że po kilku dziesięcioleciach milczenia znowu zaczął pan pisać. Kiedy byłem tu tydzień temu, pana sąsiad z Rynku, dzięki któremu mam pański numer telefonu, Piotr Andrzejewski, gdy mu pokazałem Trenta TrePannę Liliankę, powiedział coś takiego: „A wie pan, że Rysiu pisze teraz książkę o nas, o trzydziestu latach życia na straganie…”. Czy to może być prawda?

RSch: Cóż, następnym impulsem, który spowodował, że po czterdziestu latach usiadłem znowu do pisania… [długa chwila namysłu]. Dla przypomnienia podkreślam raz jeszcze, że te moje pierwsze próby pisarskie zawsze spowodowane były jakimś szokiem, dzisiaj powiedzielibyśmy traumą. A więc najpierw śmierć ojca, a potem pierwsza praca i dwa języki na jakie tam trafiłem – język potoczny robotników oraz język „górnolotny” partyjno-biurowej nowomowy. Przy Pannie Liliance chodziło o to, żeby we właściwym świetle pokazać, kim ta pani jest dla mnie, kim ona jest naprawdę, a nie żeby podśmiewać się z niej, a teraz, po czterdziestu latach szok nazywa się ZACHWYT. A dlaczego zachwyt? Mając swoje dzieci, pracuje się dwadzieścia cztery godziny na dobę i nie ma czasu na zachwyty. Tak przynajmniej było za moich młodych lat, kiedy się urodziły moje dzieciaki. Ale gdy urodzą się wnuki i dziadkowie obserwują to cudowne zjawisko, jakim jest mały człowiek, to przychodzi zachwyt. Ja przynajmniej tak to odczuwam. Mam dwie wnuczki. Zwariowałem na ich punkcie. Obserwuję je od kilku lat i nieustannie notuję zachodzące w nich przemiany, a przede wszystkim to, jak mówią i co robią. Wywołuje to we mnie pozytywny szok, czyli zachwyt. Przed panem siedzi dziadek zauroczony wnuczkami, które stwarzają sytuacje nie do przewidzenia, oczywiście in plus.

KSz: I o tym jest ta nowa książka?

RSch: O tym. Nazywa się Świtezianka. Dla mnie te moje wnuczki to są Świtezianki, a zostało to umotywowane w pewnym fragmencie książki. Ale najlepsze jest to, że moja córka, która ma teraz czterdzieści cztery lata, wybija się wśród tych Świtezianek na pierwsze miejsce. Ona jest pedagogiem w szkole. I w tej chwili mam trzy dziewuchy na tapecie. Przeżywane z nimi sytuacje są niekiedy niewiarygodne, wręcz cudowne. No i ja od czterech czy pięciu lat spisuję to wszystko, opisuję ten mój zachwyt, a najlepsze w tym jest to, że dowiedziałem się, iż małe mam szanse, aby cokolwiek z tym zrobić, ponieważ żadne wydawnictwo nie dotknie tradycyjnego maszynopisu. Chcą to mieć przepisane na komputerze, a ja gdy siadam do komputera, to boję się, że on mi wybuchnie. A tego maszynopisu jest już ponad czterysta stron.

KSz: I w ten tekst wplata pan opowieści o swoim życiu na straganie? O swoich kolegach z Rynku Wildeckiego?

RSch: Te opowieści zajmują w książce jakieś pięć procent. Jednak sednem książki są moje wnuczki i to, ile radości one wniosły do mojego życia. Mogę to porównać z niektórymi opowiadaniami Iwana Bunina, na przykład opowiadanie Litery o wnuku i jeszcze jedno, w którym bohater bierze na kolana wnuka, przytula się do jego głowy i czuje delikatny, piękny zapach piskląt. To Bunin powiedział, że życie powinno być zachwytem.

KSz: Na czym skupia się pan przede wszystkim, pisząc tę książkę?

RSch: To jest przede wszystkim notowanie języka mówionego czy raczej słyszanego. Bo na czym to polega? To są w zasadzie głównie dialogi, w które ja się czasem włączam, ale nie jest to typowy język mówiony, ale raczej język słyszany. Co ja przez to rozumiem? To wygląda tak, że na przykład córka opowiada mi, jaki ma aktualnie problem z uczniami w szkole, a ja na ten temat zaczynam z nią rozmawiać, ale nie w realnym czasie i przestrzeni, tylko w mojej głowie. Te rozmowy fizycznie nie zaistniały, ja je stwarzam w swojej świadomości, posługując się językiem, jakim operuje moja córka. Czasem jej to pokazuję, a ona wtedy pyta: „Kiedy o tym rozmawialiśmy?”. Te rozmowy są tak napisane, że dokładnie odwzorowują jej słownictwo, frazeologię, ekspresywizmy i emocje. A ja to wszystko mam tu, pod czaszką. Potrafię więc przewidzieć dokładnie cały dialog, który mógłby się zdarzyć. Te dialogi są tak realistyczne, że córka niekiedy mnie pyta, oczywiście żartem: „A w czasie tej naszej rozmowy dobrze się zachowywałam?”. To samo dotyczy moich wnuczek. Jedna jest w pierwszej klasie, a druga w siódmej klasie szkoły podstawowej.

KSz: Więc to są już dziewczyny, z którymi można normalnie rozmawiać.

RSch: Tylko że ja notuję ich rozwój językowy od niemowlęctwa. Tych pierwocin nie wykorzystuję. Rozpocząłem to zapisywać w książce dopiero od momentu, gdy ich zachowanie stało się niesamowite, a raczej zachwycające.

KSz: Te dziewczynki wiedzą, że są bohaterkami pana książki?

RSch: Wiedzą, ale w tym wieku to nie robi na nich specjalnego wrażenia. Traktują to raczej jako zabawę. Pokazuję na przykład tej młodszej fragment pt. Ania, który jest o niej, a ona mówi, żebym napisał „Zosia”, bo lepiej żeby to było o Zosi, czyli o jej starszej siostrze. A wie pan, że pisząc o tych dzieciakach, wracam do różnych epizodów z własnego życia, do pierwszych swoich książek. Najróżniejsze mi się przypominają sytuacje, takie epizody, które nigdy by nie wyszły na powierzchnię, gdyby nie ta nowa książka.

KSz: Czyli w Świteziance przeplata pan bieżące dzianie się życia swoich wnuczek i córki, swojej rodziny, z reminiscencjami, wspomnieniami, przemyśleniami z własnej przeszłości.

RSch: Tak to właśnie wygląda. I jedno z drugim się splata. Są w moim otoczeniu dobre dusze, którym to się podoba, ale jak dzisiaj wyglądają kontakty z wydawcami, to pewnie pan wie najlepiej.

KSz: Trzeba im uświadomić, że jest to po czterdziestu latach nowa książka Tego! Ryszarda! Schuberta!

RSch: Czuję wyraźnie woń kadzidła…

KSz: Dobrze przeprowadzona promocja i reklama potrafi otworzyć niejedne drzwi. Takich ludzi, jak ja, którzy znają, szanują i cenią pana twórczość, jest na pewno w kraju sporo. Jeżeli oni staną za panem, wydawca na pewno się znajdzie.

RSch: Pewnie ma pan rację. Póki co czekam na odpowiedź od człowieka, który bardzo mocno zajmuje się prozą lat 70. Na razie nie chciałbym ujawniać jego nazwiska. To on powiedział, że wyśle moją książkę do zaprzyjaźnionego wydawnictwa, więc zobaczymy, co z tego wyjdzie. A ten pan z Wydawnictwa X, którego też nie ujawniam, twierdzi, że dobrze pamięta moje pierwsze książki. Może więc jest jakaś szansa na publikację.

KSz: Myślę, że po dokonaniach literackich, jakie pan zafundował polskiej prozie lat siedemdziesiątych zeszłego wieku, dzisiaj byłoby skandalem, gdyby nikt nie sięgnął po tę nową książkę.

RSch: Cóż, skromnie czy nieskromnie, ale mogę stwierdzić, że takiego języka, jakiego ja używam w Świteziance, dzisiaj w Polsce nie ma. Ja stwierdzam, że nie ma. Może to jest jedyny plus tej prozy, ale… [pauza]

KSz: Ale tak czy inaczej, książka nie może przepaść. Coś trzeba z tym zrobić.

RSch: Mnie w każdym razie nurtuje sprawa języka mojej nowej prozy. Tu chodzi o notowanie języka mówionego, ale i słyszanego. Nie do końca wiem, jak to nazwać, ale zachodzi takie zjawisko, że gdy buduję te wyimaginowane rozmowy (ale słowami i frazami moich Świtezianek), gdy wchodzę w klimat i nastrój sfery języka, gdy piszę, to kiedy z jakiegoś powodu zapisywanie danego epizodu muszę przerwać, to następnego dnia nie jest łatwo mi wejść w ten sam klimat, w tę samą temperaturę języka, w humor językowy mojej córki i moich wnuczek. To nie jest taka prosta sprawa. Ja muszę mieć do tego odpowiedni nastrój, bo to wszystko dzieje się w mojej głowie. Praca nad tą książką jest moją wielką przygodą i wspólną rodzinną zabawą w literaturę. Ja tam na przykład o wydawcach wypisuję takie rzeczy, że jak ktoś nie ma poczucia humoru, to się obrazi na śmierć. Najfajniejsze, że moja córka jest świadoma tego, co robię, i chętnie ze mną współpracuje. Opowiada mi swoje różne perypetie w szkole, a ja to przetwarzam i wstawiam do tekstu.

KSz: Jak to wygląda od strony technicznej? Myślę o warsztacie pisarza…

RSch: Ja trzymam na biurku taaaki stos zapisków. Najlepiej się czuję, gdy mam przed sobą, w zasięgu ręki, tysiąc zapisanych karteczek. Potem robię wykopaliska i wystarczy, że trafię na jedno właściwe zdanie i już mam motyw.

KSz: Co pan notuje na tych karteczkach? Zasłyszane dialogi, przypadkowe sytuacje, scenki rodzajowe?

RSch: Różnie to bywa. Niekiedy wystarczą trzy odnalezione w tym stosie słowa i niemal od razu powstaje odpowiednia rzecz. Piszę tak cztery lub pięć lat i mam dopiero czterysta stron, więc to nie jest tak dużo. Była pandemia, różne zawirowania, to zdarzały się zastoje. Teraz, od stycznia, napisałem pięćdziesiąt stron. To nie jest wielki urobek.

KSz: Ale to nie jest jakaś banalna proza, której można napisać dwadzieścia stron dziennie. Owszem, to się potem lekko czyta, ale pisanie takiej prozy, to jest ciężka praca.

RSch: Lekko się czyta, ale jeśli komuś słoń nadepnął na ucho?…

KSz: W grę wchodzi słuch językowy.

RSch: Ano właśnie. Może nawet słuch idealny. Gdyby nie ten mój słuch do języka, to ani Trenta Tre, ani Panna Lilianka nie miały szansy powstać. Dzisiaj mogę powiedzieć, że pierwsze, o czym jest ta nowa książka, to nie tylko notowanie tekstów, które „biorę na słuch”, które powstają w mojej głowie, ale przede wszystkim to jest humor na humorze. W mojej Świteziance humor goni humor. Jestem wyczulony na różnego rodzaju dowcip językowy. Tak samo na przykład uważam, że dziewięćdziesiąt procent Pana Tadeusza to jest najdoskonalszej próby humor. Nie ma doskonalszej! To, co teraz piszę, ponieważ jest formą zachwytu nad życiem, jego afirmacją… [pauza na zastanowienie] Ja chcę czytelnika wzruszyć, bo oto matka pochylająca się nad śpiącym dzieckiem ma pomyśleć: „To w główce mojego Jasia jest tyle piękna?, jest takie niebo?, i ja tego nie dostrzegałam dotąd?, dopiero Świtezianka Ryszarda Schuberta mi to uświadomiła? Ach, teraz rozumiem te kolejki przed księgarniami!”.

KSz: Dobre!

RSch: Albo to: „Wnuczka przytula się do mnie, więc chciałbym się wzruszyć, ale nie mam kiedy, bo już uciekła!”.

KSz: Powinienem już podziękować, ale…

RSch: Ale, jeżeli dobrze pamiętam naszą pierwszą rozmowę telefoniczną z końca kwietnia, chciał pan jeszcze zapytać, co robiłem przez czterdzieści lat po wydaniu Panny Lilianki? Czy spałem? Otóż ludzie kupowali działki, a ja odbywałem romantyczne podróże literackie! Po Polsce i Europie! Goniłem mary! Kto na tym lepiej wyszedł? Wiadomo.

KSz: Skoro o marach mowa…

RSch: Rzym! U szczytu schodów hiszpańskich pałac – mieszkał tu Krasiński! Via del Babuino 165? – tablica – Słowacki gościł tu Krasińskiego!, „Na pasjonowanych rozmowach czas nam zbiegał” – list do matki! Albergo dell’Orso, przy via dell’Orso, niedaleko Tybru? Tu 1829/1830 Mickiewicz z Odyńcem! Villa Doria Pamphili? Tu Mickiewicz promienne „kwietniówki” z Ewą Henriettą Ankwicz!

KSz: Ta nasza rozmowa pięknie się rozwija…

RSch: To nie wszystko… Dom przy via Sistina 123? – tablica! – tu Norwid odwiedzał (1848) Krasińskiego! Grecja?, Mykeny? Grób Agamemnona, Juliusz Słowacki! Florencja? Santa Maria Novella – ulica w bok – tu Słowacki pisał Poema Piasta Dantyszka! – tablica!

KSz: A polskie podróże, o których pan…

RSch: Mediolan? Tablica, że Mickiewicz był tu profesorem. Białoruś? Bieniakonie z grobem Maryli przy kościółku i w Bolciennikach pałac (spieprzony za następców) z Gaikiem – miejscem spotkań Maryli z Adamem – kamień pamiątkowy z wyrytym krzyżem postawionym przez Marylę! Paryż! Ulica Sekwany! Tu Mickiewicz Pana Tadeusza! Hotel Lambert! Grób Słowackiego na cmentarzu Montmartre… Dzień po bańkach, moich!, w ulewie szukałem, dzień po ciężkiej grypie pojechaliśmy do Paryża! Pamiętałem nazwę tej alejki cmentarnej… Caliere?… Nie mówię za dużo?… Adampol, Odessa, podwórzec drewniany z tablicą, że stąd Mickiewicz ruszył na Krym, no i Wilno jeszcze przecież…

KSz: Są to ważne dla nas miejscach w Europie. A polskie podróże literackie?

RSch: Wielkopolska, tam gdzie Mickiewicz przebijał się do Powstania, grób brata Franciszka w Rożnowie, pod Obornikami, Opinogóra, Krasne, Złoty Potok, w podziemiach kościółka nagrobek córeczki Krasińskich, zmarłej na grypę, zaziębiła się w złotopolskim stawie, napis Zygmunta: „Tu leży dziecko, które nigdy nie skłamało…”. Wierzenica pod Poznaniem ukochana przez Krasińskiego, był tu kilkanaście razy, filozofując z Cieszkowskim, i odczytywał listy od Delfiny pod wielkim drzewem… Jeszcze stoi… Ich „Aleja Filozofów”, wzruszająca do dzisiaj…

KSz: Myślę, że właścicielom owych działek, o których pan wspomniał, dał pan temat do przemyśleń.

RSch: W Złotym Potoku jest staw „Sen nocy letniej”. Dworek podarowany Zygmuntowi przez ojca… Warto…

KSz: A Mickiewicz i Śmiełów? Długo przebijał się do powstania…

RSch: Dobrze, że tak długo, bo materiału do Tadeusza nazbierał… Ale… Proszę pójść do „Pokoju Mickiewicza” w śmiełowskim pałacu i stanąć za Jego biurkiem. Proszę spojrzeć za okno, zobaczyć trzy kilometry żółtej od rzepaku płaszczyzny, aż do kościoła w Brzostkowie, na wzgórzu. Ten widok zapiera dech! Odruchowo szuka się długopisu po kieszeniach! Tu się chce siąść! I pisać! Pisać! Jeszcze te kolumny, dwa metry na lewo…

KSz: Przekonał mnie pan, ale w Śmiełowie sprawdzę to na wszelki wypadek osobiście. Teraz dziękuję za spotkanie i za tę rozmowę, zarejestrowaną w kabinie pańskiego dostawczaka. Dla mnie to zaszczyt i honor, bo każde miejsce jest dobre na rozmowę z Mistrzem.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.