11/2021

Marta Wyka

Portret krytyka Ludwika Flaszena

Był jednych z czterech tworzących „krakowską szkołę krytyki”. Krytykę literacką sensu stricto uprawiał jednak krótko, nie lubił chyba w tej profesji nazbyt drobiazgowych interpretacji, słowem, choć ukończył polonistyczne studia (w latach pięćdziesiątych XX wieku), stał się, po latach, animatorem „celów finalnych” sztuki i literatury, przede wszystkim zaś teatru. Należał do pokolenia lat trzydziestych zeszłego wieku, tego, którego doświadczenie historyczne okazało się po latach trudne, traumatyczne, ale też niezwykle kulturowo zróżnicowane. Jego „krytyczna szkoła” wyrobiła w nim głos, który był przez wiele lat dobrze słyszalny. Wspólnota umysłowa rozpoczynała się podczas studiów, ale przetrwała przez wiele następnych lat. Ci czterej – Jan Błoński, Konstanty Puzyna, Andrzej Kijowski, Ludwik Flaszen – nigdy nie zerwali wzajemnych kontaktów.

Spróbuję tutaj nakreślić portret umysłowy jednego z nich – Ludwika Flaszena.

Mistrzem tej szkoły, a także nauczycielem akademickim, był Kazimierz Wyka. Uczniów i mistrza nie dzieliła zbyt wielka różnica wieku – mistrz nie przekroczył jeszcze czterdziestki. Grupę utworzył sam – choć dwaj z nich specjalnie do Krakowa przyjechali, aby u Wyki studiować (tak po latach świadczą Jan Błoński i Konstanty Puzyna).

Andrzej Kijowski opisał w Notesie Wyki tryb przyjmowania na niewielką wówczas polonistykę jej adeptów. Egzaminowali asystenci, Kazimierz Wyka się przysłuchiwał. W ręku trzymał gruby notes i coś w nim zapisywał. Jak się okazało, tworzył w nim potencjalną grupę swoich przyszłych studentów. Ci, których nie wybrał, dostawali się Kleinerowi lub Pigoniowi. Wyka miał tematy współczesne – to znaczy wykładał dwudziestolecie. Starsi specjalizowali się w romantyzmie. Od Wyki zaczynał się Witkacy, Gombrowicz, Leśmian, Schulz, prawie wówczas nieznani. Tak nawiązywała się więź umysłowa, która po latach obrodzi w książki.

Określenie „krakowska szkoła krytyki” przyjęło się, choć spoiwo tej wspólnoty nie zostało dotychczas precyzyjnie odtworzone. Jak dalece, w jakim wymiarze była to rzeczywiście „szkoła”? Pisząc o wybranym uczniu, nie odpowiem teraz na to pytanie, odtworzę tylko koleje losu jednej z jej postaci. Może uda się tym samym pokazać, a może i wytłumaczyć, umysłowy mechanizm tych „pokrewieństw z wyboru”?

Najpierw parę uwag o miejscu. Dla polonistów, szczególnie krakowskich, nazwa „Gołębnik” jest oczywista, zatem zrozumiała. Chodzi o kamienicę w śródmieściu Krakowa, przy ulicy Gołębiej 20, niedaleko Collegium Novum, czyli głównego gmachu Uniwersytetu Jagiellońskiego. Dzisiaj, a zatem blisko siedemdziesiąt lat od czasu, gdy „krakowska szkoła” spotykała się na ławkach wspólnych sal wykładowych, niewielki instytut filologii polskiej stał się wydziałem polonistyki, zasiedlającym trzy sąsiednie kamienice. Przedtem były w nich stołówka, romanistyka i jakieś biura. Dawny „Gołębnik” dysponował więc miejscem skromnym, mało pojemnym, liczył też niewielu studentów. Ale postrzegało się go, w studenckiej gwarze, jako coś na kształt gniazda, matecznika, miejsca urodzenia.

Kamienica ma ciekawą przeszłość. W średniowieczu była w tym miejscu dzielnica żydowska. Później znana oficyna drukarska Hieronima Wietora. Slawiści pojawią się tutaj o wiele później. Poloniści dopiero w roku 1924. Po wojnie z tego międzywojennego zespołu będą jeszcze wykładali Stanisław Pigoń i Juliusz Kleiner, potem dołączą uczniowie – Wacław Kubacki, Kazimierz Wyka. Nie była to zatem grande ecole, znaczenie „szkoły krakowskiej” wyrabiało się z latami. Czy jej pierwsi uczniowie zostawili po sobie własnych uczniów? To sprawa odrębna i ciekawa. Czy Jerzy Jarzębski to uczeń Błońskiego? Zaczynają się pytania, które na razie zostawiam na boku, w przygotowaniu.

Wyka, asystent i wybrany uczeń Stefana Kołaczkowskiego, nie jest jeszcze profesorem, gdy gromadzi swoją grupę. Opracowania krytyczne dotyczące tej „szkoły” najczęściej zakładają, iż Wyka natchnął swoich uczniów „duchem personalistycznym”, czyli lekturami własnej młodości. Czy faktycznie takie ślady znajdujemy w ich tekstach? I jakie to są ślady? Czy niedawni licealiści zapalili się do czytania Maritaina i Mouniera? Na pewno zostali naprowadzeni na trop, który w ich szkołach jeszcze nie istniał, nie tylko zresztą z powodów cenzuralnych. Mieli już za sobą Numer szesnaście produkujeBrygadę szlifierza Karhana. Przed sobą Witkacego i Gombrowicza. Obok siebie – Miłosza. Cytaty z jego wierszy znali na pamięć i lubili je recytować.

Ludwik Flaszen w Epitafium dla Wyki pisał tak:

„Był pierwszym pisarzem, mieszkańcem literackiego Olimpu, jakiego widziałem na własne oczy. Miał wówczas lat 37 lub 38 […] Na jego wykłady z literatury międzywojennej trudno się było docisnąć, taki tłok panował. […] To były pierwsze nasze wtajemniczenia w piśmiennictwo XX wieku, gdzie miejsce honorowe zajmowali nie tylko pisarze znani z lektur szkolnych, ale i owi wizjonerzy i buntownicy, dziwaczni, grzeszni, pokrętni […] wtedy czytani pod ławką. […] Seminaria przekształcały się nieodmiennie w nasz dialog z Wyką”.

Czy pakt emocjonalny mógł doprowadzić do stworzenia „szkoły”?

Zapewne w jakimś stopniu tak – skoro termin utrzymuje się do dzisiaj, choć często z zastrzeżeniem „tak zwana”…

Znaki, przy pomocy których porozumiewali się jej adepci, bywały wspólnotowe, ale też indywidualne. Łączyły ich wybory pisarskie – lecz już doświadczenia rodzinne, a zatem osobiste, były różne.

Kazimierza Wykę nazwał Ludwik Flaszen „człowiekiem prowincji”, zawsze wiernym „małej ojczyźnie”, czyli podkrakowskiemu miasteczku Krzeszowice, z którego Wyka pochodził. Jego uczniowie z prowincją niewiele mieli wspólnego. Nie pielgrzymowali też do miasteczka, które mistrz i często opisywał, i równie często odwiedzał. Fascynowała ich zatem prowincja w osobie, w człowieku – na tym, być może, zasadzał się podziw dla Wyki i wybór nauczyciela. Mistrz bowiem nie próbował wyzwolić się od miasteczka, nie nosił maski. Żaden z uczniów nie był stylistycznie do Wyki podobny. Może tylko Flaszen – z jego metaforyką i językowymi komplikacjami, z deklaracjami o duchowej Galicji, którą z Wyką miałby dzielić. Podobno panie redaktorki czasopisma „Nowa Wieś” Maria Janion i Maria Żmigrodzka miały im mówić: „kolego, za bardzo wyczycie”… Ale to już sfera anegdotyczna. Choć nie tylko – młodzieńcy debiutowali w „Nowej wsi” redagowanej przez obie panie i zapewne naśladowali mimowolnie język Wyki, kunsztowny, co nie było wówczas w modzie. Wpływy, fascynacje, lektury były podobne. Czasy – mamy lata czterdzieste i pięćdziesiąte XX wieku – wciąż niejasne. Choć oni zdają się wiedzieć, ku czemu to zmierza.

[…]

[Ciąg dalszy w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.