…póki fantazja nie zginie, póty i Rzeczpospolita trwać będzie…
imć pan Zagłoba
Geografia przygody
Georg Simmel w dziele o jakże znamiennym tytule
Filozofia przygody stwierdzał, że to właśnie w przygodzie objawia się całość życia
1. Jak należy to rozumieć? Nie wikłając się w jeszcze inne, rozmaite definicje, powiedzmy zatem, że struktura przygody, ta specyficzna narracja, jaką przygoda jest, jej zdarzeniowość i przypadkowość stają się niejako
pars pro toto egzystencji – choćby nawet najbardziej skomplikowanej. Oto zatem substancja, którą otrzymujemy momentalnie, bez uprzedniej długotrwałej destylacji. Wchodzimy w przygodę. I
widzimy. Ów Schulzowski alembik życia nie mógłby być inny, choćbyśmy zmieszali inne substraty. To, w jaki sposób przeżywamy przygodę, przekłada się na naszą zdolność do poznania prawdy o nas samych.
Przygoda – włączona w łańcuch naszego życia – jest równocześnie izolowana, ma swój początek i koniec, a „jej granice w przestrzeni i czasie nie zdeterminowane są od zewnątrz, ale od wewnątrz”. […] „twórca wyrywa fragment z nieskończonego szeregu życia […] i nadaje mu formę autonomiczną, samowystarczalną. Struktura przygody jest identyczna ze strukturą dzieła sztuki”2 – pisał za Simmlem Bolesław Miciński. A zatem granica, epizodyczność, stwarza w tym przypadku reprezentację. Podróż trwa, jest nieskończenie długa, lecz to właśnie barwnie opisane jej epizody tworzą tę przedziwną retorykę, która nawet z drobnej anegdoty czyni wielką metaforę.
Przygoda to też pewna strategia lekturowa, którą swojemu czytelnikowi proponuje brytyjski oryginał i cyklista Bernard Newman (1897–1968). Ten niezwykle płodny autor ponad stu czterdziestu książek doczekał się w dwudziestoleciu w kręgu anglosaskim pewnej sławy, dodajmy jednak, że ustępowała ona znacznie estymie, jaką darzono tam naszego Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego. Zresztą obaj panowie pochodzili z tego samego rodu pradawnych komiwojażerów, snycerzy peregrynacyjnej wyobraźni, do rodziny owych wiecznych tułaczy, pławiących się w wątpliwym blichtrze dobrowolnej niewygody, byle wyżej, byle dalej, ewig usque ad finem i wciąż poza granice imaginacji spod znaku domowych pieleszy. To Kolumbowie, kartografowie dziwnych podróży, potomkowie koryfeuszy przesuwania linii horyzontu, busoli przygody, dumni kawalerowie nieformalnych orderów Vasco da Gamy, spadkobiercy Benedykta Polaka i jego De Itinere Fratrum Minorum ad Tartaros. Ród ten po Schulzowsku za każdym Meksykiem odkrywał nowy Meksyk. Bo czymże jest w istocie Meksyk i Ekwador i Sierra Leone, jeśli nie jakimś wymyślnym specyfikiem, jakimś zaostrzeniem smaku świata, jakąś krańcową i wyszukaną ostatecznością, ślepą uliczką aromatu, w którą zapędza się świat w swych poszukiwaniach, próbując się i ćwicząc na wszystkich klawiszach3.
Pisze zatem ten ród swoją nadbiografię4 peregrynacji, spisuje swoje ja w tysiącznych przybliżeniach oraz odbiciach. Bo kimże w istocie są ci wszyscy napotykani na szlakach autochtoni, jeśli nie jakimiś emanacjami naszej własnej duszy? Posłanymi nam przez Carla Gustava Junga animusami, w których upostaciowionych ciałach przeglądają się nasze lęki i nadzieje? Taki – by tak rzec – personalistycznie nastawiony reportaż reprezentuje właśnie nasz angielski cyklista. Oczywiście w odmianie: w innym poznaję siebie.
Newmanowskie Rowerem przez IIRP. Niezwykła podróż po kraju, którego już nie ma. Reportaż z 1934 roku5 to oczywiście tytuł polskiego wydawcy nadany książce znanej w oryginale jako Pedalling Poland i opublikowanej po raz pierwszy na Wyspach w 1935 roku. To intrygujące dzieło możemy czytać na wiele różnych sposobów, niemniej najbliżej intencji autorskiej wydaje się odbiór sytuujący się w kręgu metaprzestrzeni przygody. W sposób niejako gatunkowy przynależy ona formom z pogranicza reportażu podróżniczego, już od momentu kształtowania się jego konwencji u zarania, a więc w okresie od XVI do XVIII wieku. Rzec można nawet, iż kategoria przygody stanowi tutaj megamotyw tematyczny tekstu. Podobnie u Bernarda Newmana, który już na wstępie ostrzega, że jego książka nie będzie przewodnikiem po Polsce. „Nie jestem człowiekiem metodycznym – pisze – w jeszcze mniejszym stopniu artystyczną duszą, proponuję więc wrażliwym czytelnikom opuścić te akapity, w których rozprawiam o sztuce i architekturze. Uwielbiam prowincję i zamieszkujących ją ludzi – ich w szczególności”. W istocie jednak galeria portretów służy tutaj uwypuklaniu podmiotu wypowiedzi. Nie chodzi bynajmniej o to, aby jej przedmiot, a więc II RP się tutaj nie pojawiał. Przeciwnie. Jednak możemy zauważyć, że forma narracji opiera się w znacznej mierze na eksponowaniu gramatycznej kategorii pierwszoosobowego czasownika. Jeśli więc na wstępie Newman pisze, iż poznawał Polskę tak, jak się „jawiła”, to oznacza to tyle, że to właśnie jemu jako osi konstrukcyjnej ona się właśnie prezentowała. Poznajemy więc w pierwszej kolejności nietuzinkowy charakter brytyjskiego bonvivanta i dopiero zza tego filtra (niekiedy po brytyjsku głęboko autoironicznego) patrzymy na współczesnych mu Polaków. Z perspektywy mocnej odautorskiej persony staramy się zgłębić „geografię przygody”, a więc ów „dający się zakreślić na mapie kultury i zbiorowej wyobraźni zbiór adresów, krajobrazów i zręcznie opowiedzianych fabuł”6. A zatem jakieś współczesne Pamiętniki Jana Chryzostoma Paska, którego przodkowie w dawnej dawności wyemigrowali na Wyspy Brytyjskie, o swej genealogii zapomnieli, jednak gdzieś w zaraniu archetypu afirmacja szlacheckiej fantazji w nich pozostała. I nieuświadamiana powróciła w którymś z kolei pokoleniu, w krwi podróżniczej, która falą swej energii postanowiła dobić do brzegów II RP. Cóż z tego, że tak nie było? Newman chyba nie mógł tego wtenczas, w 1934 roku, wiedzieć. Niemniej będąc po trosze (co ważne!) kulturowym dyletantem (albo pozując na takiego, co dla persony pisarskiej, dla kreacji podmiotu wypowiedzi, dla świata przedstawionego nie ma znaczenia) wybrał ścieżkę najwłaściwszą dla odwiedzanej przez siebie kultury. A przynajmniej dla istotniejszego jej paradygmatu panów Paska, Sienkiewicza i Czarnyszewicza. Tą ścieżką było ukochanie przygody. Brawurowa fantazja.
Romantyczna podróż na Wschód
Choć Newmanowski narrator pozornie nie ma ambicji literackich, w jego reportażu silnie uobecnia się coś, co moglibyśmy nazwać topiką na poły romantycznej podróży na Wschód. Ta peregrynacja (to chyba jednak odpowiedniejsze słowo) nabiera niekiedy charakteru nieledwie baśniowego, zwłaszcza wówczas, gdy bohater przemierza rozległe, kresowe obszary. Tak oto pisze np. o drodze przez noc nad bagnami Prypeci: „Nigdy, przenigdy nie widziałem takich gwiazd. Czy te olśniewające rozbłyski, te miniaturowe księżyce, to były te same mizerne światełka, które widywałem w Anglii? Cały nieboskłon stał w płomieniach”. To jakby ciąg dalszy Mackiewiczowskich reportaży z Polesia z tomu Bunt rojstów. I może też największa siła Newmanowskiej gawędy tkwi w tym właśnie, że niekiedy to rzecz potrzebniejsza dla naszej własnej opowieści, niźli dla czytelników z Wysp Brytyjskich. Kresy bowiem, nawet te ograniczone po 1921 roku kordonem ryskim, już obcującym (to chyba właściwe słowo) z Mackiewiczowskimi zapisami ze wschodnich rubieży – o ile nie byli to ich autochtoni – wydawały się niejednokrotnie obszarem jakby z Sienkiewiczowskich Dzikich Pól; czymś co najwyżej osłania Wilno i Lwów, jest jednak odległe, zagraniczne, nienotowane w katalogach konfekcji narodowych mitów. Wprawdzie w 1938 roku kwartalnik „Złoty Szlak” (poświęcony Ziemi Halickiej) przedrukował fragment książki Newmana dotyczący Huculszczyzny (w przekładzie Aleksandry Zubrzyckiej), jednak była to jednostkowa próba translacji. I rzecz, którąśmy uznali za tak dla naszych opowieści potrzebną, już tylko do nich mogła należeć, do opowieści, nie zaś do geografii przygody, całość bowiem zapisków Anglika spolszczono dopiero w 2021 roku. Wieleż ominęło czytelników ostatniego okresu dwudziestolecia.
Newmanowski „dziennik” utkany jest z licznych, następujących po sobie epizodów, a to niewątpliwie rzecz dla naszych rozważań nieobojętna. Wybiórcza, podporządkowana nielogicznej logice podróży narracja ostatecznie nigdy się nie dopełnia. I tu znów wracamy do Georga Simmla czytanego po Gadamerowsku. W przygodzie oto przegląda się całość życia, na podstawie jednego epizodu wolno nam wnioskować o najgłębszych pokładach. Czego? A zresztą tego wiedzieć nie mógł i sam Newman. A może mógł? W każdym razie w swych peregrynacjach kierował się nieodmiennie filozofią przypadku: „Wziąłem po prostu rower, czyli swojego starego kumpla «George’a», wylądowałem w Gdańsku i ruszyłem w Polskę […]”. Już to jedno zdanie mówi nam bardzo dużo o przyszłej opowieści, ściślej zaś o ważnym dla niej mechanizmie stylizacji, o tym granicznym przypadku, kiedy doświadczamy niemal dosłownej przekładalności literatury na życie, gdyż nie sposób już oddzielić od siebie konwencji, legendy i autentycznego przypadku. Choćbyśmy nie wiedzieć jak bardzo się zarzekali, że każdym fibrem duszy, każdym zmysłem fizycznym i duchowym przewertowaliśmy księgę doświadczenia, archetyp zrasta się z żywym naszym jestestwem, z osobą z krwi i kości, wprzęga ją w narrację, czyni jej oddech rytmem pauzy i zdania, przemienia w narracyjną sekwencję, czyli literaturę. I nie wiadomo już, co było w tej peregrynacji nami, a co cudzymi słowami, tysiącznie wymawianymi, filtrowanymi przez udrapowane (wzniośle lub nie) formy. Oto bowiem w reportażu z 1934 roku samotny podróżnik udaje się do nieznanego sobie kraju na rączym rumaku, któremu przypisuje ludzkie cechy. Zresztą Newman nieraz umiejętnie posługuje się humorystyczną prozopopeją. Rowerowy przyjaciel George nie zawsze zgadza się ze swym towarzyszem Bernardem, krótkie dialogi jednośladu z człowiekiem przekraczają zaś ramy zwykłej humoreski, w której hojnie obdarza się rolami przedmioty nieożywione. Rower – stanowiący w takim wypadku przedłużenie nie tylko ciała, ale i poniekąd duszy cyklisty – przypomina zatem giermka błędnego rycerza. Mityguje on swego pana chociażby przy szaleńczych próbach przemieszczania się po zasypanych piachem drogach Polesia, na rogatkach Puszczy Białowieskiej zaś ratuje go przed ukąszeniem jadowitej żmii. Zresztą i kolarz nie pozostaje dłużny. Może i nie wybawia roweru z wielkich opresji, lecz z pewnością nie pozwala mu poczuć się samotnym. Dlatego też w trakcie dłuższych postojów w mieście „zabiera go na przejażdżki”. A i sam Newman z właściwą sobie autoironią poczuwa się do „rycerskiej” roli, kiedy to wyznaje, że „w charakterze broni” posiada „kozik do obierania ziemniaków”, który przywłaszczył „sobie w kuchni, gdy gospodyni patrzyła w inną stronę”. A i on okazał się orężem zbytecznym, gdyż mityczna podróż na Wschód nie była wcale usiana niebezpieczeństwami. No może poza spotkaniem trzeciego stopnia z żubrem. Tę zresztą pełną dreszczyku eskapadę zafundował sobie sam Bernard chcący wszakże zasmakować (niemal dosłownie) żubrzego życia.
Wśród licznych strategii mitologizacji należy wyróżnić jeszcze orientalizację w duchu opowieści-relacji niesamowitych pochodzących ze świata epoki, którą w stronach gawędziarza (bo to i poniekąd gawęda!) uznano już za dawno minioną. Tłem tych historii – a zarazem głównym bohaterem – staje się częstokroć wciąż nieujarzmiona przyroda, której niewzruszone oraz sprawiedliwe prawa kontrastują z ludzkim przemijaniem. Nieogarnione kresowe przestrzenie Polesia jawią się w tej perspektywie jako ziemia nie tyle pełna niebezpieczeństw (czyż bowiem warto skupiać się na zagrożeniach, które są immanencją samej natury?), ile poddana jakiemuś wewnętrznemu rytmowi, który – jeśli tylko nie zostanie nieopatrznie albo świadomie przez człowieka złamany – zupełnie mu nie zagraża. Więcej nawet – właściwie rozpoznany staje się jego niezawodnym sprzymierzeńcem (patrz: polska, śródlądowa, wojenna flota poleska). Nieostrożnym zaś niesie nieuchronną zagładę, choć i to słowo zdaje się tutaj nieodpowiednie, bo aksjologicznie nacechowane. Poleska przyroda jest bowiem chyba dla Newmana raczej poza dobrem i złem, ściślej zaś – jest po prostu dobra, bo jest taka, a nie inna, choć w tym swoim istnieniu bywa wręcz okrutna:
Cóż za wilgotna pustka! Passchendaele z niewielką domieszką wody. Bo oczywiście na prypeckich bagnach toczyły się walki – rozegrała się tu wielka bitwa o Pińsk. Ludzie tonęli tysiącami; był to straszny wybór – jeśli człowiek trzymał się grobli, pochłaniał go ogień, jeśli z nich zszedł, tonął. A jeśli jeszcze był ranny… Och, to czysta groza! Nikt bowiem nie mógł go znaleźć ani przyjść mu z pomocą. To czerwonawe zabarwienie mułu – czy to może rdzawa krew tych, którzy skończyli marną śmiercią w bagnach? Z pewnością nie ostałby się do tej pory – fala wojny cofnęła się siedemnaście lat temu – z powrotem są to mokradła, a nie pola bitewne. Podniosłem jakiś kijek i zdrapałem sobie błoto z nóg, po czym zapatrzyłem się w „kijek” szeroko otwartymi oczami. Był to ludzki mostek.
To znów cytat. Tym razem z narracji o błędnych ognikach, o podróży do piekieł, których przedsionkiem miałyby być bitewne bagna, owo morze archetypów cierpienia, heroicznej walki, samotnej śmierci w trzewiach potwora historii. Pobrzmiewają tutaj i nuta katastrofizmu lat trzydziestych XX wieku i ton opowieści niesamowitych, swą armaturą sięgających do mitycznych źródeł, do atmosfery spotkań przy kominku, do kręgu stepowego ogniska, zajazdu na pustkowiu oraz skupiających wokół siebie wiernych słuchaczy, pachnących dziwnym aromatem piżma, komiwojażerów. Tych, którym Bildungsreise pozwoliła przeczuć migotanie tajemnicy, koniecznie samotnych, rzuconych w dalekie kraje. Ich liczne podróże koniecznie mieć muszą coś z dobrowolnego wychodźctwa, z wiecznej tułaczki podejmowanej w imię wyższej, a sobie tylko do końca znanej idei. Ich prometeizm bywa szczytny, bo niosąc opowieść, zapalają w tęczówkach słuchaczy dawno niewidywany blask. Kiedy indziej zaś prowadzi ich do promieniowania samemu sobie, do tej odmiany narracyjnego samozadowolenia, któremu wprawdzie daleko do narcyzmu, ale i blisko do trawiącej siebie melancholii. Bo przecież w szeregu wciąż spotykanych obrazów, w ich licznych fosforescencjach, iluminacjach, w kolejnych zachwytach czai się już skrywany cień dekadencji, opium przypadku i czynione wyobraźni wyrzuty, że inaczej miało być, lecz nie teraz, a potem. A wciąż i dalej. Niekiedy coś z tej zawiłej romantyki znajdziemy także u Newmana. Wprawdzie nie w stopniu zupełnie czystym, gdyż do jego pełniejszego uzewnętrznienia trzeba daru nie tyle podróżnika‑reportażysty, ile podróżnika‑poety. Nim programowo Anglik być nie chce (choć niekiedy narracja go zdradza). Ale też anturaż, o którym mówimy, przybiera w Newmanowskiej wersji rysy dyletanckie. I w nich pełniej ujawnia się afirmacja ducha przygody, owo wejście do świata panów Pasków, podążanie ich śladami, jakby w słodkiej niewoli archetypu, o którym się nie wie, nie przeczuwa, nie pożąda jego formotwórczej treści. A jednak idzie się wciąż wobec niego. Zresztą tytuł oryginału – Pedalling Poland – da się przełożyć nie tyle jako „pedałuję, jeżdżę rowerem po Polsce”, ile jako „pedałuję, roweruję po polsku”. A więc czynię to tak, jakby uczynił to Polak roku 1934, gdyby tylko dane mu było dosiąść jednośladówki i przemierzyć wraz z nią trasę od Gdańska, poprzez Gdynię, Bydgoszcz, Toruń, Poznań, Łowicz, Warszawę, Łódź, Częstochowę, Katowice, Kraków, Zakopane, Przemyśl, Lwów, Stanisławów, Żabie, Kołomyję, Równe, Pińsk, Łuniniec, Brześć, Białowieżę, Grodno aż do Wilna. I dalej jeszcze, poza ówczesne linie podziału, na terytoria dawnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów, a więc przez „zakazaną granicę” na Litwę kowieńską, Żmudź, a z niej do Prus Wschodnich, przez Królewiec, Grunwald i Malbork z powrotem do Wolnego Miasta Gdańska.
[…]
[Ciąg dalszy w numerze.]