[…]
Drogi Panie Jerzy,
zapewne ma mi Pan za złe, że nie odezwałam się po powrocie. Na swoje usprawiedliwienia mam tylko to, że nie mogę się wygrzebać ze swoich obowiązków. Po przyjeździe zrobiłam sobie listę spraw do załatwienia – zarobkowych, naukowych, obiecanych, itd. I dosłownie dwa dni przed rozpoczęciem roku akademickiego wykreśliłam ostatni punkt. Nie muszę już mówić, że rok akademicki przynosi nowe terminy, stresy, frustracje i pewnie bym wciąż do Pana nie napisała, gdyby nie ten artykuł, który przysłała mi Elżunia Wittlin Lipton. Przeczytałam go pobieżnie, bo nie wszystkie te sprawy są dla mnie zrozumiałe. Widzę jednak, że ta autorka bardzo coś nieżyczliwie się do Pana ustosunkowuje. Nie wiem, co leży u podłoża, kto był jej źródłem i czy Pan zainteresowany jest wyjaśnieniem. Ale przesyłam Panu ten tekst, bo może Pan, albo ktoś z Pana przyjaciół ze środowiska Cyganów zechce na ten artykuł odpowiedzieć. Ja już od pewnego czasu przestałam prenumerować „The New Yorkera”, to jest od czasu zmiany redakcji. Było to – i wciąż zapewne jest – bardzo liczące się pismo w Stanach, prenumerowane przez tzw. elitę.
Po przyjeździe z Polski nie udało nam się wyjechać z miasta nawet na dwa-trzy dni, aby odpocząć. Mąż nie mógł się zwolnić, bo i tak nie byli szczęśliwi, że wyjechał na całe trzy tygodnie, a ja starałam się jak najwięcej nadrobić różnych zaległości. Między innymi pracuję nad swoją „rzymską” książką. Zaangażowałam prywatnego redaktora, który sugeruje językowe i redaktorskie poprawki, a ja potem siedzę i realizuję. Bardzo to trudne, bo całą pracę robiłam już tyle lat temu, trzeba rozkładać cały warsztat, papiery, notatki, itp. A potem albo on, albo ja mamy jakiś kryzys, jakąś płatną pracę (robiłam coś dla sądów, bo w lecie przecież nie zarabiam) i znów trzeba tamte papiery pakować, inne rozkładać itp.
Od kilku miesięcy pracuję także nad zorganizowaniem konferencji poświęconej Wittlinowi w związku z Jego rocznicami. Będzie to mój bezinteresowny czyn, podobnie zresztą jak sympozjum Schulzowskie trzy lata temu. Tylko tutaj wszystko robię sama. Muszę przede wszystkim zdobyć ok. 11 tys. dolarów, aby sprowadzić i utrzymać przynajmniej dwa trzy dni uczestników konferencji. Walczę więc o fundusze jak lwica dzika, tj. piszę dziesiątki listów, referatów, podań, budżetów itp.
Naturalnie na każde takie podanie jest termin, wszystko trzeba składać w kilku egzemplarzach, pisać według specyfikacji. Patrz Kościuszko na nas z nieba! mam nadzieję, że nie tylko Kościuszko patrzy. A może nikt.
Tego lata zjawiła się w Nowym Jorku Eliza Verdiani. Po tylu latach (dwudziestu pięciu) spotkanie nasze było bardzo emocjonalne. Ja byłam Jej wówczas w 1970 roku bardzo wdzięczna za zaproszenie nas na parę dni do Florencji, bo nasza egzystencja w Rzymie, w oczekiwaniu na wizę, była bardzo nędzna, a wizyta u Nich była wycieczką w normalność, kiedy myśleliśmy, że normalność nie istnieje. Okazuje się, że Ona po śmierci męża dość ciężko to wszystko znosiła. Teraz wydaje się w dobrej formie. I poznałyśmy się bez problemu.
O Pana pytaniu pamiętam, mam je na biurku (to pytanie o antykwariat), ale nie natknęłam się na nikogo, kto może udzielić mi odpowiedzi. Ktoś mi obiecał, ale jeszcze czekam.
Serdeczne dzięki za obiad w Konstancinie. Bardzo ucieszyłam się z naszego spotkania. Moi towarzysze również. Mąż kłania się, ja też najniżej.
Adres New Yorkera: New Yorker Magazine, 20 West 43 Street, New York, N.Y. 10036.
Wczoraj podczas mojej godziny z Martą, która w czasie mojego dyżuru urządza sobie regularną lekcję zamiast środy, w którą nie przychodzi, pojawiło się w tekście słowo „obrabiarka” i z tym słowem stanął mi przed oczyma cały dramat życia Ojca. Ten szalony wysiłek jego matki, aby skończył szkołę (rodzina radziła jej posłać go do sklepu), ta duma, że miał zawód technika, nie tak znów spotykany wśród Żydów jego klasy i pokolenia. I potem te wszystkie wydarzenia, które zbijały go z nóg. Odbierały to, w czego budowanie włożył tak wiele nadziei. Niezależność, godność, godna starość.
Gdyby nie to, że przyplątuje się tu sprawa ludzkiego losu, ludzkiej kondycji, niezależnie działającej od losów związanym z politycznymi przyczynami jego nieszczęść (politycznymi, choć z polityką nie miał nic wspólnego) serce się rozrywa. I cała ironia losu, że w Polsce może nie miałby takich warunków. Ale może też mając życie spokojne, zakorzenione, może te wszystkie inne sprawy nie przebiegałyby tak dramatycznie.
Wszystko jakoś przeżywałam na bardziej osobistym planie, nie jako folklor.
A już sprawa wyjazdu, wyrzucenia… Nawet tu analogie.
Kiedy Tewje mówi policjantowi: „zejdź z mojej ziemi, to jeszcze jest moja ziemia”, przypomniało mi się, jak podczas czekania w Pałacu Mostowskich usłyszałam jakąś kobietę mówiącą: „Proszę mnie tak nie traktować. Jeszcze jestem obywatelką polską”. A w każdym razie coś w tym duchu.
Warto byłoby sporządzić antologię wyjazdową, zgromadzić wszystkie opowiadania i rozdziały ze scenami wyjazdu. Tym boleśniejszy naturalnie szok, im bardziej człowiek czuje się zżyty z krajem i społeczeństwem.
Im bardziej czuje się nie Żydem, a tylko „żydowskiego pochodzenia”; „ja jestem tylko ……więc dlaczego ja?”.
I zresztą z punktu widzenia judaizmu, nie byliśmy prawdziwymi Żydami. Nie przestrzegaliśmy żadnych zasad.
Pogrom, nawet kontrolowany, ma za zadanie naruszenie poczucia bezpieczeństwa, które raz naruszone nigdy się nie scala.
Jeszcze widać ostatnią basztę budynku, który chyba już dzisiaj zasłoni budowa. Dzień jest piękny, światło odbija się inaczej od każdej powierzchni. Na dachach duży ruch, ludzie coś tam budują, wykańczają, poprawiają.
Ponadto w kraju, gdzie nie ma wyraźnie zarysowanych partii i ich programów, musi być wyraziście zarysowany program.
A ludzie naturalnie tęsknią do starych kłopotów, nie nowych.
Ciekawe, że nawet antysemickie łatki nie zaszkodziły Kwaśniewskiemu.
Najciekawsze, czy nastąpią jakieś poważne zmiany.
W chacie za miastem w balii kąpie się Mama, ale też jakaś kobieta jakby z ubiegłego wieku, jakby siostra, ale też jakaś postać z westernu. Mam ją zostawić i jechać z Colleen i Pawłem do miasta, ale chociaż myślę, że ta osoba, teraz już Mama, da sobie radę, to jednak w ostatniej chwili jawi mi się proste rozwiązanie – zostanę. Colleen i Paweł odchodzą, odjeżdżają. Po chwili jestem w samochodzie Pawła i samochód ten rusza nie wiem dokąd i nie umiem go prowadzić, jedzie pod prąd, w ostatniej chwili zakręca na właściwą stronę rozwidlenia drogi, nie było tam, lub nie widziałam, gdzie są hamulce.
Rano dzwoni Mama, rozmawiamy o Si’u, o Hannah Arendt i Heideggerze. Artykuł ten, co był w „New York Timesie”, teraz w „Przeglądzie” i o artykule też z „NYT” o Kwaśniewskim w „Przeglądzie”. Przy każdym z tych tematów dochodzi do konfrontacji. Ja robię jakąś uwagę, Mama odczytuje tę uwagę jako agresję i odpowiada obronnie lub agresywnie. Podczas rozmowy z Mamą przychodzi mi do głowy porównanie, że ten romans powtórny Arendt z Heideggerem to tak jak układ Stalina z Hitlerem. Na innym planie, ale…
[…]
[Cały tekst w numerze.]