12/2021

Włodzimierz Paźniewski

„Smutna myśl, którą się tańczy”

Najbardziej błyskotliwą definicję tanga zaproponował poeta argentyński, kompozytor, próbujący również swoich możliwości na scenie, Enrique Santos Discépolo (1901–1951). Przy czym jako autor tekstów zbliżył się, według niektórych, do lakoniczności wersetów Biblii. W tym miejscu możemy przytoczyć jego stylistyczne olśnienie w całości, nie narażając nikogo na nudę. On pierwszy nazwał tango „smutną myślą, którą się tańczy”. Chyba to w zupełności wystarczy i tak już pozostało chyba na zawsze. Komponował muzykę do tang i pisał do nich słowa. Podobno Argentyńczycy oddychają w rytmie tanga, choć w dzisiejszych czasach nie jest to już takie pewne, gdyż wiek dwudziesty nauczył nas wszystkich sceptycyzmu. Discépolo był tego przykładem.

Napisane przez niego w 1935 roku słynne tango Cambalache ironicznie nazwano nieoficjalnym hymnem Argentyny. W sieci znalazłem fragment tego utworu. Niestety, bez nazwiska tłumacza tekstu:

To, że świat jest i będzie marny

i tak wiem.

W roku pięćset szóstym

i w roku dwa tysiące drugim.

Byli i będą złodzieje,

oszuści i oszukani,

Ludzie szczęśliwi i zgorzkniali,

imitacje i arcydzieła.


Czasami autorstwo definicji tanga jako „smutnej myśli, którą się tańczy” bywa przypisywane błędnie komuś zupełnie innemu. Najczęściej jest nim kompozytor wielu tang Astor Piazzolla (1921–1992), jednocześnie niedościgniony wirtuoz bandoneonu na licznych koncertach, instrumentu, bez którego trudno sobie wyobrazić wykonywanie tanga argentyńskiego. W swoim bogatym dorobku artysta ma słynne Libertango. Od czasu do czasu ta pomyłka pojawia się nagle w obiegu publicznym i jakoś nikt jej na bieżąco nie prostuje, gdyż zdaje się, że właśnie Piazzolla bardzo do tej refleksji pasuje. W kulturze takie przekłamania zdarzają się bardzo często.

Tango nazywano także „tańcem skłóconych kochanków”, bo wyrażało zarówno pożądanie, jak i odrzucenie, miłość i nienawiść oraz niepewne kaprysy losu. Na pewno coś o smutku wiedziały słowa zapomnianego dziś tanga o sławnym pojedynku na noże pomiędzy dwoma gauchami, jaki miał odbyć się o pierwszym brzasku w małym miasteczku na pampie, gdzie raz do roku organizowano wielki targ bydła. Było to w tym rejonie odległej Patagonii olbrzymie wydarzenie, na które chętnie przybywało mieszane towarzystwo z najbardziej odległych estancji i właściciele okolicznych hacjend.

Namiętności miały prawo buzować w tym miejscu każdej nocy, skoro niestrudzone bandoneony wyszarpywały obsesyjny rytm tanga, zawierano gigantyczne transakcje, w karty przegrywano fortuny, w ulicznych bójkach padali ranni i zabici.

Oczywiście, jak było do przewidzenia, poszło o pewną rudowłosą dziewczynę, córkę bogatego hodowcy owiec z okolicy, która kokietowała dwóch młodzieńców, nie mogąc dokonać ostatecznego wyboru, choć czyniła im obu jakieś bardzo mgliste nadzieje. A oni, na swoje nieszczęście, oszaleli dla niej z miłości. Bliżej poznali się z powodu tanga, bo ona świetnie tańczyła, a mężczyźni byli na przemian jej wytrwałymi partnerami. Mniej więcej wszystko znajdowało się na swoim miejscu, i to w ogromnym natężeniu: łkanie gitar, podniecający rytm tanga, szybkie znajomości i takie same rozstania oraz wielkie uczucia, które nie znoszą wokół siebie umiarkowanych temperatur. Dlatego w takim otoczeniu mógł zdarzyć się każdy dramat, a nawet jakaś przypadkowa zbrodnia w ulicznej bójce. Błysk noża, a potem osuwające się czyjeś bezwładne ciało, zdawały się jedynym możliwym wyjściem.

Walka, jak było do przewidzenia, zgromadziła na głównym placu miasteczka ogromny tłum gapiów, choć pojedynek był nielegalny i kategorycznie zakazany przez prawo, ale kto by się tym przejmował, zwłaszcza w Patagonii. Przy okazji zawierano wiele zakładów, obstawiając domniemanego zwycięzcę starcia na śmieć i życie. Przynajmniej tak nakazywała stara tradycja, mimo oficjalnych zakazów, pielęgnowana nadal w interiorze, więc każda okazja była dobra, by zdać się na przychylność lub kaprys losu. W pewnej chwili przeciwnik zadał konkurentowi chyba ostateczny cios, wbijając w jego ciało ostrze aż po rękojeść. Zanim jednak ranny osunął się na murawę, zdążył odpłacić swojemu śmiertelnemu wrogowi, jak to się mówi w tego rodzaju sytuacjach: pięknym za nadobne. W krwawym rewanżu jego nóż trafił równie celnie w miękkie ciało młodzieńca, którego widzowie uznali już za zwycięzcę pojedynku.

Do tej pory nigdy nic podobnego nie wydarzyło się w walkach gauchów na noże. W każdym razie kroniki o niczym podobnym nie wspominały. Co do przebiegu wydarzeń, zakończonych podwójną śmiercią, nikt nie miał żadnych wątpliwości. Przecież wszystko widziano na własne oczy. Przeciwnicy upadli prawie równocześnie do swych stóp, lejąc krew ustami. Oto paradoks przypadku. Okazało się, że równocześnie obaj zwyciężyli i jednocześnie przegrali. To temat w sam raz na tango lub rzewną milongę, a może również opowiadanie Borgesa. Niektórzy twierdzą, że stało się to w tym samym miasteczku, gdzie któregoś roku świeżo przybyły z interioru gaucho podczas nocnego pokera w podejrzanej spelunce przegrał w karty swoją narzeczoną. „I nigdy tu już nie powrócę” – na pamiątkę tego wydarzenia miały odgrażać się słowa pewnego tanga o rozstaniu kochanków o świcie.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.