Następnego dnia znów ją spotkałem, stała sama i patrzyła w moją stronę. Ja prawie jej nie zauważyłem, bo szedłem przed siebie, ze wzrokiem utkwionym nigdzie, myśląc chyba o niczym. Kiedy ją mijałem, uśmiechnęła się do mnie blado, nieznacznie – ja też się uśmiechnąłem. I dopiero przechodząc obok, spojrzałem na nią, na jej twarz, w jej twarz. Miała dobrą twarz, spokojne i łagodne oblicze kobiety o duszy anioła. Miała też ciemne oczy. Wielkie, ciemne oczy. Smutne oczy.
Jakoś tak wyszło, nie wiem dokładnie jak, zbierałem się do tego od kilku dni, że zaprosiłem ją wieczorem na miasto – ciągle widywałem ją w przelocie, później odważyłem się napisać, pisaliśmy ze sobą i dobrze nam się tak pisało-rozmawiało, bardzo naturalnie, niewymuszenie. Zaprosiłem ją wieczorem, właściwie w nocy, bo było przed dziesiątą. Zgodziła się.
Czekałem na nią na dole, w pustym holu akademika, patrzyłem na zegar wiszący nade mną, na chodzące leniwie wskazówki, i czekałem. W końcu do mnie wyszła, moja piękność w kolorach nocy, piękność będąca samą nocą. Patrzyłem na jej długie, proste włosy, bladą jak papier skórę, na różowe policzki i byłem oczarowany. Kiedy siedzieliśmy już tylko we dwoje na samotnej ławce w parku, pijąc z plastikowych kubków czerwone wino, dobrze wiedziałem, że ją znalazłem, właśnie ją. Wdychałem zimne, nocne powietrze i było mi ciepło. Siedziałem na twardym drewnie, a było mi miękko. Wiedziałem, bo chciałem słuchać, a nie tylko mówić. Wróciliśmy razem, wróciliśmy późno i pod drzwiami jej pokoju się pożegnaliśmy. A kiedy one się zamknęły, ona zniknęła i światło z wiszących nisko żarówek zgasło, stałem tak nadal, czując ją wciąż na swoich wargach. Gdy wróciłem do siebie, nie mogłem zasnąć, nie spałem tej nocy wcale.
Jakoś tak wyszło, nie wiem dokładnie jak, że zacząłem spędzać z nią, właściwie dla niej, dla nas, każdą wolną chwilę. To był chyba najlepszy mój czas, pełny czas, byłem szczęśliwy, byłem zakochany i nic nie miało znaczenia jak tylko ona, moja ciemnooka, smutnooka Klara. Gdzieś na początku naszej znajomości musiałem wyjechać na dwa tygodnie z miasta, ona w tym czasie przeprowadziła się do innego miejsca, małego pokoju, w żeńskim pensjonacie. Obiecała na mnie poczekać. I kiedy do niej wróciłem, kochaliśmy się po raz pierwszy.
– Spójrz – powiedziała, kiedy miękko spoczywała na mojej nagiej piersi. – Widzisz nas? Tam, na górze?
Gładziłem delikatnie jej włosy, pocałowałem ją, a potem spojrzałem na wiszące nad nami dachowe okno. W jego czarnym lustrze, w ciepłym świetle nocnej lampki, odbijały się dwa nagie ciała. Leżeliśmy na podłodze, na białym materacu, zdjętym godzinę temu z łóżka. Zacząłem zastanawiać się, czy jesteśmy naprawdę tam, czy tu.
– Widzę – odparłem.
– Myślisz, że jesteśmy piękni?
– Ty jesteś piękna.
– Nie. Nie jestem – oznajmiła tak stanowczo, tak uroczo. A potem powiedziała coś, co zapamiętałem na zawsze. Coś, o czym nieustannie myślałem, będąc przy niej. – Nie jestem piękna, jestem po prostu smutna. Głęboko, nieskończenie smutna. Musiałeś to pomylić.
Nie odzywałem się jakąś chwilę.
– Dlaczego? – zapytałem w końcu, odchylając się i lekko unosząc głowę. Spojrzałem w jej oczy. Kochałem jej ciemne oczy.
Podniosła się, obróciła na brzuch i zaczęła we mnie wpatrywać. Pocałowała mnie nagle mocno, łapczywie. A potem odezwała się miękkim, chłodnym głosem, tak chłodnym i miękkim, że pomyślałem nagle o zimnej stronie poduszki w upalną noc.
– Czy… Czy byłbyś w stanie dawać, dawać i nie oczekiwać niczego w zamian? Potrafiłbyś kochać mnie, potrafiłbyś kochać tak jak kiedyś ja… – zaczęła, ale głos jej zamarł, słowa utknęły w gardle. Ból. To musiała czuć.
– Klara… – Chciałem powiedzieć, że nie musi o tym mówić, że nie chcę, by cokolwiek wyciągała z przeszłości, przeszłości palącej jak ogień, mogącej spalić nas. Ona jednak tego chciała, chciała być ze mną szczera. Całkowicie. Boleśnie.
– Nadal go trochę kocham, wiesz? – wyznała cicho.
Patrzyłem na nią i nie wiedziałem, co mam powiedzieć, nie potrafiłem powiedzieć niczego mądrego, nie potrafiłem jej pocieszyć czy też zmyć z jej oczu napływających łez. Ścisnęło mnie w gardle, jakaś przykra gula wyrosła w krtani. Przytuliłem ją i z trudem zdołałem wyrzucić z siebie tych kilka słów.
– Może kiedyś mnie też tak pokochasz…
A potem znów się kochaliśmy i to było piękne, ona była piękna, była ze mną, tylko ze mną, chociaż wiedziałem, dobrze wiedziałem. Wiedziałem, że nie jest moja. Później zgasiłem lampkę, położyłem się obok śpiącej Klary, objąłem ją mocno i zasnąłem na podłodze, na nagim materacu. Nad moją głową wisiało czarne niebo. Bez gwiazd, bez księżyca. W końcu zasnąłem, oczy miałem otwarte.
[Ciąg dalszy w numerze.]