Wznoszą się one z wolna, zrazu karminowe i przejrzyste, aby potem w ciszy zgęstnieć w zwarty obłok, przykrywający krepowym woalem to miejsce, gdzie wschodzi księżyc. Księżyc wygląda za zasłoną dymu jak martwa czerwona twarz, która powstaje powoli nad lasem. Wyrywa się zza zasłony dopiero późną nocą, wtedy na horyzoncie nie widać już dymu, tylko niską czerwoną łunę, poruszającą się jak oddech szerokiej piersi; łuna miarowo wzrasta lub gaśnie.
Tam płonie miasto, a ludzie tutaj chodzą bezradnie, nie mogąc znaleźć sobie miejsca, ale mogąc przez chwilę na serio pomyśleć o tym, że Warszawa ginie. Ale gdy się przystaje gdzieś, na jakiejś łączce czy pod jakimś drzewem w olśnieniu jasnej pogody, z której rodzą się pomruki i trzaski – jak upiór przed oczami powstają obrazy płonącego miasta. I nie wiem, co trudniejsze: czy być tam, na tych ulicach, wśród bomb, pocisków i walących się domów, czy być z daleka i wyobrażać sobie tylko owo piekło i śmierć miasta najdroższego ze wszystkich miast.
Ileż treści na ulicach tego miasta. I to wszystko zginie? I dom, w którym umarł Malczewski, i ten, gdzie mieszkał Sienkiewicz, i ten, gdzie Żeromski pisał swoich Ludzi bezdomnych, i ten, gdzie mieszkał Prus, i ten gdzie Karol Szymanowski podpisał pod partyturą Harnasiów: Warszawa, dnia tego a tego… Wszystko się pali, ginie – a ja zatrzymuję się pod niebieską pogodną kopułą i patrzę na obłoki?
Nic nie mogę poradzić, bez siły błąkam się wkoło domu. Przychodzą ludzie, opowiadają wciąż to samo w bezbrzeżnie monotonny sposób. I nic nie można im pomóc, trzeba tylko słuchać tych słów bezradnych, bezkształtnych, podawać rękę, cieszyć się, że są… Iluż im podobnych już nie przyjedzie. Najbliższych, najukochańszych, najpełniejszych życia.
Studenci, robotnicy, harcerze, chłopi, którzy tam poszli z pobliskiej wsi, wszyscy giną zamknięci w pogruchotanych murach. Z ganku słychać wyraźnie, jak wylatują samoloty, jak nadlatują nad domy, jak walą w nie pociskami; huk walących się ścian niby osypywanie się piargów w Tatrach i bury obłok kurzu czy dymu wznoszący się nad tym miejscem.
W nocy nie można zasnąć: widzi się ich. Tak dobrze znajomi, tak pogodni, ci sami, którzy tańczyli u nas w salonie, którym czytało się jeszcze niedawno wiersze i opowiadania, z którymi się dyskutowało o przyszłości, którzy sami przychodzili z wierszami, czytali je mniej lub więcej niezdarnie – a teraz wyobrażam sobie ich zacięte zmęczone twarze. Cóż my możemy zrobić?
Niewiele – ale przecież możemy! Zacisnąć usta, zawrzeć powieki i pamiętać, pamiętać, pamiętać! Pamiętać o tych łączniczkach, które zginęły nagle jak zgaszone świece, z uśmiechem na ustach, i o tych, które umierały długo, dusiły się w piwnicach, zasypane ginęły z głodu; o tych chłopcach, którzy na wariata szli i ginęli nieumiejętni a mężni, lekkomyślni a zuchwali, jedną tylko myślą ożywieni: aby bić Niemca!
Zamykam oczy i widzę ich w wyobraźni. Rok minął, a żywi są w sercach naszych, jak byli żywi zawsze. I muszą w nich zostać, aż póki my żyć będziemy, póki Polska żyć będzie.