05/2022

Agnieszka Kumor

Nad nami noc (1)

To może być koniec wiosny, okres matur, może nieco później, kiedy dni dłużą się w nieskończoność w oczekiwaniu lata. Kobieta schodzi z wysokiej wydmy na plażę. Obok niej idzie mężczyzna. Idą razem, nie trzymają się za ręce. Jeszcze nie. Ich czarne, wydłużone sylwetki posuwają się krok w krok za nimi, niczym wierne psy. Nagłe wtargnięcie tych dwojga podrywa do lotu grupkę mew. Skarżąc się żałośnie, krążą przez chwilę nad głowami intruzów, po czym zrezygnowane opadają na piasek w bezpiecznej odległości. Ona, na oko dwudziestolatka, jest średniego wzrostu, wysportowana. Ciemne włosy nawinęła na noc na wałki, odgarnia je za uszy, kosmyki w formie małych półksiężyców odbijają się na pociągłych policzkach. Przycięte à la garçon wedle ostatniej mody nie trzymają się długo w misternym kształcie, jaki nadała im rano. Co jakiś czas podmuch wiatru targa nimi, co wyraźnie wytrąca kobietę z równowagi. Podejmuje w końcu desperacką decyzję ignorowania wiatru, który atakuje jej letnią granatową sukienkę w białe grochy, większe na dole i całkiem drobne pod kołnierzykiem, który zostawiła nonszalancko rozpięty. Kiedy są już na plaży, zatrzymuje się, żeby zdjąć sandały. Opierając się na ramieniu mężczyzny, zsuwa cieniutki pasek przytrzymujący piętę. Przez koszulę wyczuwa napięte mięśnie bicepsa. Robi jej się gorąco, wygląda jak jakiś impresario macający muskuły atlety w cyrku, twarz jej czerwienieje, odwraca ją do morza, wmawiając sobie, że on nic nie zauważył. On jednak zdążył wyczuć, jak jej szczupłe palce oplotły mocniej jego ramię, nabiera powietrza w płuca, może to męska duma, a może ma nadzieję, że skończą z tą męczącą go kurtuazją i przełamią niewidzialny mur obcości, który wciąż ich dzieli. Jest kilka lat od niej starszy, ale czuje się w tej chwili równie nieporadny, jak ona. Odpowiada uśmiechem, jak zawsze, kiedy nie wie, co powiedzieć.

To niezupełnie tak. Chciałby jej wyznać, jak bardzo ją kocha, obawia się jednak, że zabrzmi to banalnie. Dlatego milczy. Spogląda na prawo, potem na lewo jak ktoś, kto zamierza przejść na drugą stronę ruchliwej ulicy i nie ma wiele czasu, wybiera w końcu prawą stronę i, jak tylko kobiecie udaje się pozbyć sandałów, podejmuje marsz. Mężczyzna zdjął swoje buty już wcześniej, zanim jeszcze weszli na wydmy. Niesie je w lewej ręce. W prawej, która zwisa mu wzdłuż ciała, jakby o niej zapomniał, czuje nagle ciepło jej dłoni. Znów się uśmiecha, prawie jej zazdroszcząc, że go ubiegła, delikatnie ściska dłoń kobiety. Uświadamia sobie, że w tej właśnie chwili czują być może to samo i myśl ta napełnia go radością. Zachód słońca przyjemnie głaszcze go w plecy, poddaje twarz smaganiom wiatru.

Ona ma wielką ochotę spojrzeć mu w oczy, uświadamia sobie, że są koloru tej wody, która leniwie przelewa się obok nich, chciałaby nabrać w płuca powietrza i wskoczyć jak do basenu z wolnym torem wodnym ograniczonym pływakami, otwartym tylko dla niej, jak w czasie zawodów pływackich w klasie maturalnej, tak właśnie chciałaby się przejrzeć w tych jego oczach bez dna. Kobieta uzmysławia sobie (nie po raz pierwszy zresztą), że jest równego wzrostu z mężczyzną. „To dobrze”, myśli. „Nie będzie się musiał schylać do pocałunku”. Mężczyzna rękawy białej koszuli ma zawinięte, tak samo nogawki jasnych, letnich spodni. Wygląda jak amator wędkowania, który zapodział gdzieś wędkę i podbierak. Nie przerywając marszu, mężczyzna mruży oczy, jakby próbował odczytać napis na piasku, wskazuje kobiecie punkt w oddali. Dwieście, może trzysta metrów przed nimi suszą się rybackie sieci. Tam idą. Ona zauważyła, że skóra na jego przedramieniu zdążyła już ściemnieć na słońcu, choć są zaledwie drugi dzień w podróży. „To niesprawiedliwe”, myśli, w końcu to ona jest brunetką, a opala się wedle jego wyrażenia na „śmietankowo”. On cienkie blond włosy odgarnia po raz kolejny palcami do tyłu, ale i jemu wiatr płata złośliwe figle.

Gdyby ktoś szedł w tej chwili śladem tych dwojga, zobaczyłby parę zakochanych spacerującą w miejscu, które nie jest jeszcze plażą dla turystów, lecz nadmorską osadą. Trzydzieści kilometrów dalej na południe, dziesięć lat wcześniej, otwarty został z wielką pompą port morski, którego błyskawiczny rozwój zaczyna stanowić konkurencję dla innych portów leżących nad Bałtykiem i Morzem Północnym. Tu jednak, do tej wsi rybackiej ukrytej w zagięciu ramienia z piaszczystej hałdy, nie dochodzi zgrzyt turbin, jęk lin ani nawoływania dokerów znoszących ładunki na nabrzeże. Są natomiast łodzie rybackie wyciągnięte z wody i ustawione na brzegu, zapewne przez mężczyzn wracających z nocnego połowu. W pobliżu suszą się sieci rozwieszone, być może przez kobiety, na wysokich tyczkach sterczących z ziemi niczym rozczapierzone palce dłoni. Niektóre z sieci już wyschły, wiszą wzdłuż tyczek sflaczałe, inne, szarpane porywami wiatru, wydęły się jak żagle okrętu na pełnym morzu. Kilka metrów dalej, rozpięte między palikami na wzór hamaków, kołyszą się więcierze na węgorze z wmontowanymi w nie pierścieniami z wikliny.

Kobieta odwraca się do mężczyzny wyraźnie zaintrygowana, ale on nie podejmuje zaproszenia. Zbliża się więc w pojedynkę do pierwszej z brzegu chaty i zagląda przez szparę w ścianie. Rozpoznaje kilka sprzętów, stół, zydle, wiklinowy kosz pod ścianą, reszta wnętrza ginie w półmroku. Nikogo. Osada wydaje się niezamieszkana. To zresztą ledwie kilka niepodmurowanych, drewnianych szałasów pokrytych deskami, ustawionych luźno bez wyraźnego planu. Może służą rybakom za schronienie w czasie niepogody albo nocą, mężczyzna nie jest pewien. Został na brzegu morza, skąd śledzi, rozbawiony, wysiłki kobiety. Jego wzrok zapuszcza się pod wydmy, aż po ostatnią z chat z przyklejoną do niej niewielką przybudówką. Metalowa tuba umieszczona w dachu wyprowadzona została na zewnątrz. Służy zapewne do odprowadzania dymu, w którym wędzą się węgorze. Znudzony obserwacją, mężczyzna odwraca się do morza, zamyka oczy i wciąga nosem powietrze, w którym czuć jeszcze resztki palonego drewna.

[…]

[Ciąg dalszy w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.